Odczuwamy ją wszyscy. Inflacja idzie w górę. W grudniu była najwyższa od 2012 roku. W jej rezultacie w górę poszybowały też praktycznie wszystkie ceny. I to przede wszystkim ceny produktów podstawowych, które niezbędne są wszystkim obywatelom, a osobom niezamożnym pochłaniają największą część z ich budżetu. W sumie żywność i napoje bezalkoholowe przez rok podrożały o prawie 7 proc. Cena mięsa wzrosła o 12,8 proc., cena warzyw to kolejne 12 proc. podwyżki, a cukier podrożał o ponad 20 proc. Do góry poszły także ceny praktycznie wszystkich ubezpieczeń, biletów lotniczych, czy towarów bardziej luksusowych. Bez tych ostatnich da się jakoś przeżyć. Bez żywności – nie.
W tej sytuacji najbardziej tracą oczywiście osoby biedne i cierpiące ubóstwo. Zdaniem ekspertów z Banków Żywności w Polsce ponad 2 miliony ludzi żyje dziś w skrajnym ubóstwie i musi walczyć o przetrwanie za kwotę mniejszą niż 600 złotych. Jeśli ktoś zarabia tak mało to podwyżka cen żywności o 10 proc. w skali roku grozi mu niedożywieniem lub nawet śmiercią.
W sytuacji osób niezamożnych podwyżki te są w stanie pochłonąć nawet dodatkowe kilkanaście procent z miesięcznego budżetu – szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, że stale i to w praktycznie każdym mieście do góry idą też wszystkie podstawowe opłaty. Najdrożej żyje się obecnie w miastach o populacji liczącej od 100 do 200 tys. mieszkańców. Pamiętajmy też, że w takich miastach mało jest dobrych miejsc pracy, relatywnie niskie są też zarobki, a warszawskie stawki to tylko marzenie. Obecny rząd nie posiada jednak żadnej rzeczywistej strategii zmierzającej do wyrównywania różnic w poziomie życia i zarobków: czeka nas wobec tego przyszłość z coraz biedniejszymi i droższymi do życia mniejszymi miasteczkami oraz miastami i zaledwie kilkoma bogatymi metropoliami, do których przymusowo do pracy wyjeżdżać będzie coraz więcej ludzi.
Samo zmniejszenie inflacji nie jest oczywiście najważniejsze. Najistotniejsze jest podniesienie poziomu życia i płac, a następnie ich utrzymanie. W systemie kapitalistycznym rosnąca inflacja to rezultat działań przedsiębiorstw, które podnoszą ceny by przez coraz wyższe płace dla pracowników nie malały ich prywatne zyski. W tym sensie prawdą jest, że większa podaż pieniądza w postaci wyższych płac, czy świadczeń socjalnych może prowadzić do inflacji i następnie ukrytej obniżki płac (przez wzrost kosztów utrzymania). Na tym jednak polega rola odpowiedzialnego państwa by takiej sytuacji zapobiec. A zapobiega się jej przez państwową politykę, gospodarcze planowanie i kluczowe inwestycje w rozwojowe sektory, które mogą potem odmienić charakter całej narodowej produkcji.
Wszyscy zapewne pamiętają obietnice obecnego premiera, kiedy w czasie pierwszego expose obiecywał on wręcz stworzenie nowych okręgów przemysłowych, odtworzenie strategii publicznych inwestycji, czy pobudzenie działalności państwa w gospodarce przy wykorzystaniu tzw. Funduszu Inwestycji Kapitałowych. W chwili obecnej Fundusz ten praktycznie nie istnieje. Umarł – podobnie jak obietnice Morawieckiego – krótko po tym, jak neoliberałowie z Forum Obywatelskiego Rozwoju uznali go za atak na prywatną własność.
Bez państwowych inwestycji i odpowiedniego planowania nie da się utrwalić pozytywnych zmian. Płace i świadczenia są więc coraz niższe, ponieważ tego chce rynek, który zdominowany jest przez przedsiębiorstwa, których głównym źródłem zysku cały czas pozostaje tania siła robocza.
Zamiast strategii narodowego rozwoju mamy wielką, narodową strefę ekonomiczną w całym kraju i jeszcze niższe podatki, w tym prezenty dla obcych firm na zlecenie amerykańskiego wiceprezydenta. Premier po prostu kłamał. I stosuje się dokładnie do tych samych neoliberalnych recept, które panowały w czasach Platformy Obywatelskiej i wcześniej. Jako, że PiS próbuje jednak skłonić do siebie niezamożnych wyborców – to usiłuje przy tym zafałszować obraz gospodarki przy pomocy samych finansowych manipulacji. Tyle tylko, że bez stabilizacji ze strony państwowego planowania, inwestycji i odpowiedniego wspierania innowacyjności, nauki taki system musi się załamać. Przy pomocy kreatywnej księgowości i kosztem społeczeństwa może obłupić się bank – lecz nie państwo. By zapobiec spadkom zysków rynki w sposób dowolny będą manipulowały pieniądzem byle tylko wyjść na swoje, ponieważ nie ma w Polsce innowacyjnych gigantów, nowoczesnych korporacji z sektora informatycznego, czy wielkich państwowych inwestycji, które mogłyby odmienić charakter naszej gospodarki.
Liczenie na to, że biedakapitalizm sam z siebie (czy np. po samej zmianie wysokości płacy minimalnej) ewoluuje w kierunku gospodarki opartej na wiedzy to fałszywa fantazja. Nie potrafią jednak pojąć tego wyznawcy niewidzialnej ręki wolnego rynku. Nie potrafią i nie chcą, ponieważ wszelka działalność gospodarcza państwa jest z ich perspektywy zła, a rynki ich zdaniem same odpowiednio się wyregulują. I oczywiście właśnie to robią – skazując przy tym najbiedniejszych na coraz większą biedę.
Dobra zmiana absolutnie nie jest też możliwa przy obecnym PiS-owskim budżecie. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, jak skandalicznie niskie są w Polsce nakłady na naukę – w 2020 roku będzie to zaledwie 1,24 proc. PKB. Dla porównania: na zbrojenia przeznaczamy już ponad 2 proc. PKB. Czyżby ktoś uważał, że z inflacją i biedą wygrają nie państwowe inwestycje, rozwój nauki, czy innowacyjności, tylko polska armia?