To ekonomia, pochodzenie klasowe i indywidualne przeżycia decydują o tym, kto łatwo się asymiluje, a kto zostaje napiętnowany jako „obcy, wyrzutek, wróg, przestępca”. Nie ma to nic wspólnego z wyznawaną religią.
Dwóch Polaków, Kamil i Norbert, spotkali na dworcu w Londynie Odacilia Morana, Wenezuelczyka z pochodzenia, który kilka tygodni wcześniej przeprowadził się do Wielkiej Brytanii. Zaczęli rozmawiać, poszli na piwo, potem na następne. Moran niczego więcej nie pamięta. Jego partner, Tim, nie był w stanie się do niego dodzwonić. Zaniepokojony odezwał się do jego kolegów z pracy, jeden z nich podjechał do mieszkania Morana. Okazało się, że mężczyzna leży tam nieprzytomny, skatowany niemal na śmierć, z połamanymi kości policzkowymi i z poważnym uszkodzeniem mózgu; za narzędzie posłużył Polakom toster ofiary. Goście próbowali też podpalić mieszkanie. Nie było motywu rabunkowego. Jedyną przyczyną brutalnego pobicia był fakt, że wyszło na jaw, iż Moran, który pod wpływem uszkodzeń mózgu zaczął cierpieć na padaczkę, spędził miesiące na rekonwalescencji i prawie stracił życie – jest gejem.
„Stop polonizacji Europy”
Co nam to zdarzenie mówi i o czym? Gazety typu „Daily Mail”, które – ku rozpaczy naszych nacjonalistów – w rozpętywaniu antyimigranckiej histerii nie biorą jeńców i nie odróżniają złych, brudnych Arabów od dobrych, czystych Polaków, podadzą ten fakt za dowód na to, że migranci są niebezpieczni. Że się nie asymilują. Jeśli skleić tę historię z kilkoma przypadkowymi danymi, jak np. faktem, że Polacy są największą mniejszością narodową w brytyjskich więzieniach czy z informacją, że to katolicki kraj (katolicyzm=homofobia) – wszystko się zgadza. Można śmiało budować tezę, brzmiącą wiarygodnie i racjonalnie, że jeśli, będąc gejem, spotkasz Polaka – grozi ci, że będzie próbował pobić cię na śmierć. Logiczne i racjonalne jest zatem, żeby – z obawy o bezpieczeństwo brytyjskich gejów i lesbijek – zamknąć granice z Polską. Dokładnie w taki sam sposób (przytaczając oczywiście dziesiątki innych podobnych zdarzeń – chociaż pewnie nie tak brutalnych) buduje się przecież historie o gwałcących kobiety muzułmanach.
Oczywiście, obrazek ten ma szereg dziur, pojawiających się w momencie, w którym zaczniemy się w ogóle zastanawiać używanymi pojęciami. Po pierwsze – fakt, że Polacy stanowią największą mniejszość w więzieniach brytyjskich w ogóle nie dziwi w związku z tym, że są drugą najbardziej liczną mniejszością na Wyspach w ogóle. Pierwszą są Hindusi, którzy żyją w Wielkiej Brytanii od pokoleń, nie mają bariery językowej, są znacznie lepiej osadzeni w lokalnej kulturze i trudniej im wypaść na margines. Po drugie – do Wielkiej Brytanii wyjechało z Polski bardzo dużo osób, które na miejscu miały problemy z prawem, wyroki w zawieszeniu, niespłacone alimenty. Wielu z nich w kraju również prędzej czy później trafiłoby do więzienia, zwłaszcza że i Polska i Wielka Brytania mają skłonność do nadużywania kary bezwzględnego pozbawienia wolności. Zastanowić się też należy nad samą homofobią. Nie da się zaprzeczyć faktom – polski kościół jest homofobiczny i przyczynia się do budowania postaw wrogich, nienawistnych i pogardliwych wobec gejów i lesbijek. Idzie mu to zresztą – na szczęście – coraz gorzej. Ale czy można próbować budować paralelę „im bardziej gorliwy katolik, tym bardziej skłonny do łamania kości policzkowych przypadkowego geja”?
Kiedy czytamy historię Krzysztofa i Norberta, nie wyobrażamy sobie głęboko wierzących wiernych, spowiadających się w każdy pierwszy piątek miesiąca, prawda? Właściwie, jeśli się nad tym zastanowić, to czynniki, które prowadzą do tego, że ktoś jest gotów na próbę zamordowania innego człowieka ze względu na orientację seksualną, są zupełnie inne niż religijność – znacznie bardziej prawdopodobne wydaje się, że Norberta czy Krzysztofa ojciec od małego lał pasem; że byli dotknięci wykluczeniem społecznym, ekonomicznym, edukacyjnym; że wychowywali się w maczystowskiej, przemocowej kulturze polskiego podwórka. Kulturze, która ukształtowała się oczywiście w kraju katolickim i nie byłaby taka, jaka jest bez tego wyznania, ale się na nim nie opiera.
Liczba innych czynników, które mogły mieć wpływ na postawy osoby, która wykazuje się agresją na homofobicznym tle stanowi tak szeroki wachlarz, że zrzucanie winy na katolicyzm wydaje się nadmiernym uproszczeniem i zakłamaniem obrazu, co widać gołym okiem. Dlaczego więc tak łatwo przychodzi nam podobny zabieg z osobami, pochodzącymi z krajów, gdzie dominującą wiarą jest islam? Dlaczego uznajemy przypadki molestowania seksualnego w Kolonii za wynik muzułmańskiego wychowania? Dlaczego czytając o zamachach w Paryżu uznajemy, że wierzący muzułmanin ma skłonność do terroryzmu i przemocy – im bardziej wierzący, tym większą? Dlaczego ten jeden czynnik – to akurat wyznanie czy też pochodzenie z kraju, w którym jest ono popularne – uznajemy za determinujący wszystkie zachowania i normy, kiedy widzimy, że inne wyznania nie mają takiej mocy?
Muzułmańskie społeczeństwo nie istnieje
Oczywiście – jeśli spojrzeć globalnie, w krajach, w których dominuje islam, sytuacja kobiet jest zapewne trudniejsza niż w Europie, z pewnością gorsze jest też położenie gejów i lesbijek. W wielu z nich – jak choćby w Iranie czy w Arabii Saudyjskiej – używa się religii do tego, żeby prześladować kobiety czy mniejszości seksualne. Jednak trudno postawić jednoznaczną tezę o negatywnej roli tego wyznania w kształtowaniu się postaw obyczajowych – w każdym kraju występują oddzielne, złożone czynniki, inaczej zbudowana jest państwowość; inne są konteksty kulturowe i polityczne. Wreszcie – na różne społeczności muzułmańskie różny wpływ miał kolonializm, zarówno w sensie historycznym, jak i zupełnie współczesnym – spójrzmy chociażby na Państwo Islamskie, którego potęga niewątpliwie związana jest z amerykańską agresją na Irak.
Jednocześnie kraje dotknięte wykluczeniem kobiet i głęboką dyskryminacją mniejszości seksualnych nie są przecież reprezentatywne dla całego muzułmańskiego świata. Okazuje się, że w Senegalu – kraju. gdzie muzułmanie stanowią 96 proc. ludności, udział kobiet w parlamencie to 42 proc. To znacznie więcej niż w Polsce. W wielu państwach islamskich kobiety biorą znacznie bardziej aktywny udział w polityce niż do niedawna w Europie (przypomnijmy, że w niektórych kantonach Szwajcarii kobiety zyskały czynne prawo wyborcze dopiero w latach 70.). W latach 50. brytyjscy geje, uciekając przed własnym, restrykcyjnym państwem (Wielka Brytania skazywała ich na przymusową kastrację chemiczną), ukrywali się w Maroku. Islam, chociaż w wielu miejscach i momentach prowadził do bardzo głębokich nierówności i wykluczenia, w skali globalnej nie musi oznaczać większej represywności.
Reasumując – samo zakładanie, że islam, jako taki, ma jakiś określony wpływ na jednostkę (np. skłaniający do postaw dyskryminacyjnych czy – jak twierdzi wielu – wręcz kryminogenny) nie ma żadnego uzasadnienia, w każdym bowiem państwie oraz we wspólnotach na emigracji mamy inne tła kulturowe, ekonomiczne, historyczne i psychologiczne przekraczania różnych norm, a wiele z nich w niewielkim stopniu łączy się z wyznaniem. Inne są motywy urodzonego w Belgii wnuka algierskich imigrantów, który decyduje się włożyć pas szahida i wysadzić się przy stadionie; inne człowieka, który w Kobane stracił rodziców w walkach z Państwem Islamskim, przewinął się przez obóz w Turcji, gumową łupiną przepłynął Morze Śródziemne, pieszo przeszedł Bałkany i zaliczył kilkukrotne bęcki od węgierskiej policji, a teraz wulgarnie i agresywnie odnosi się do pracowników ośrodka w Sztokholmie; jeszcze inne Marokańczyka, który razem z kolegami żyje z wyłapywania samotnie podróżujących małoletnich syryjskich kobiet pod serbską granicą, żeby sprzedać je do burdeli. Każdy z nich ma „islamskie pochodzenie” i może mieć zupełnie odmienny stosunek do religii, do prawa, do państwa, każdego uformowały zupełnie inne procesy. Budowanie jakiejkolwiek wspólnoty pomiędzy nimi, formułowanie wspólnych wniosków jest całkowicie nieuprawnione. Coś takiego jak „muzułmańskie społeczeństwo” po prostu nie istnieje.
Spotkamy się na zmywaku
Islamofobia, której przejawem jest takie myślenie, zyskała tak ogromną popularność zupełnie niedawno. Przed 2001 rokiem można było budować dokładnie te same założenia – o skłonności wszystkich nie-białych mieszkańców Europy i przybyszów do przemocy czy niedopasowania do „cywilizowanych” norm bez odwoływania się do religii. Świetnym przykładem jest doskonały francuski film „Nienawiść” z 1995 roku, opowiadający o grupie chłopaków z kolorowego osiedla i o rasistowskiej policji. Wyznanie kompletnie nie odgrywa w nim roli, cała opowieść oparta jest o kwestię koloru skóry, pochodzenia etnicznego i oczywiście klasowego. Po zamach 11 września wykonano ogromną pracę, żeby nagle zacząć odczytywać konflikt pomiędzy dokładnie takimi samymi chłopcami i aparatem represji w zupełnie nowym świetle, narysować nowy podział, który oczywiście służy temu samemu – żeby „oni” zostali po drugiej stronie niż „my”.
Mam wrażenie, że znaczna większość Polaków nie rozumie faktu, że cała ta walka o „chrześcijańską Europę” jest podcinaniem gałęzi, na której siedzimy. Kolor skóry i „wspólne chrześcijańskie korzenie” nie są bowiem żadnym antidotum na wykluczenie i niechęć. Polacy w Starej Unii, do której tak chętnie i masowo emigrują, są często na tej samej pozycji co znienawidzeni przez nich „ciapaci” – pełnią funkcję taniej, niewykwalifikowanej siły roboczej. Polska niechęć wobec muzułmanów jest tak naprawdę rozpaczliwą próbą uwiarygodnienia się przed Zachodem jako pełnoprawni Europejczycy: „zobaczcie, oni są jeszcze bardziej obcy, pasują jeszcze gorzej, mają jeszcze mniej praw, żeby tu być, my więc jesteśmy trochę lepsi, bardziej swojscy”. Stąd obłąkańcze demonstracje „przeciwko migracji” organizowane przez polską radykalną prawicę w Szwecji. Niestety, jeśli poczytamy artykuły na temat Polaków w UK, bardzo szybko okaże się, że ta opowieść – o pijanym, agresywnym Polaku, który molestuje kobiety („obcy” zawsze molestuje „nasze” kobiety) i bije gejów, już funkcjonuje – i może zostać użyta w dowolnym momencie, w którym będzie miała polityczne zastosowanie; Kamilów i Norbertów, na których się opiera, przecież nie zabraknie. O tym, kto jest „onym” decyduje bowiem ostatecznie rachunek ekonomiczny, a nie Jezus albo Allah.
[crp]