Druga tura wyborów odbędzie się dopiero w niedzielę 7 maja, ale Marine Le Pen zmarnowała już wczoraj ostatnią okazję na wyrównanie szans wyborczych z neoliberałem Emmanuelem Macronem.
Miliony telewidzów oglądały jedyną debatę telewizyjną między dwójką kandydatów, która od pierwszej minuty miała charakter pełnej napięcia, wrogiej wymiany inwektyw i insynuacji, jakby sprawy państwa były jedynie dalekim tłem osobistego konfliktu. Marine Le Pen wybrała strategię nieustannego ataku, co dało nieusuwalne wrażenie, że zwracając się cały czas do swego przeciwnika ani razu nie zwróciła się do Francuzów. Kardynalny błąd.
Z początku udało jej się zdominować i zdestabilizować Macrona, ale narzucona logika teatralnego pojedynku na miny i przytyki dała jedynie bezładną kakofonię, z której trudno było wyłowić konkrety. Po dwóch godzinach ironizowania, powtarzania zarzutów doskonale znanych już z kampanii, Le Pen była widocznie zmęczona, podczas gdy Macron recytował niezbyt atrakcyjne elementy swego programu niczym wzorowy uczeń. Popełnił mniej merytorycznych pomyłek, niż Le Pen. Udało się jej skupić na sobie uwagę, ale jakby straciła całą posturę prezydencką, którą udało się jej utrzymywać w czasie kampanii: zabrakło jej klasy.
Pozycje dwójki kandydatów były całkowicie przeciwne w niemal wszystkich dziedzinach, a wzajemnie okazywana niechęć dobrze ilustrowały stan politycznych podziałów we Francji. Każdy został przy swoim: 93% zwolenników Macrona uznało, że to on wygrał debatę, 85% fanów Le Pen, że jednak ona. Choć należy uznać Macrona za zwycięzcę tego spotkania, nie będzie to miało raczej wpływu na wielką zmianę dotychczasowych intencji wyborczych. Ma w nich tak dużą przewagę, że wynik wyborów nie może już pozostawiać wątpliwości.