Państwo Islamskie traci terytorium, ale terroryści pozostaną w Iraku jeszcze długo. A kraj ten, wyniszczony wojną i konfliktami wewnętrznymi, nie ma zasobów, by chronić zwykłych mieszkańców.
Położone 320 km na południowy wschód od Bagdadu Si Kar przeżyło jedną z największych tragedii w historii: sunniccy ekstremiści zaatakowali miejscową cywilną ludność wyznającą islam szyicki. Przynajmniej 74 osoby nie żyją, a blisko sto jest rannych. Terroryści posłużyli się samochodami pułapkami, a także wdarli się do jednej z restauracji przy drodze z miasta do Bagdadu.
Death toll rises to at least 74 after twin suicide attacks in southern Iraq https://t.co/H6M64Z6huH pic.twitter.com/eZnpjPlnjW
— Al Jazeera English (@AJEnglish) 14 września 2017
Odpowiedzialność za zamach wzięło na siebie Państwo Islamskie, które za pośrednictwem działającej jeszcze „agencji informacyjnej” Amak powiadomiło o „zwycięstwie” odniesionym nad „heretykami”. Z tym większym triumfem, że ostatnio IS ponosi w większej skali wyłącznie klęski. Eksperci od terroryzmu skłaniają się nawet ku opinii, że poważniejszym od „kalifatu” zagrożeniem stała się syryjska Al-Ka’ida, która od końca lipca bezdyskusyjnie kontroluje już syryjską prowincję Idlib – teren większy i bardziej obiecująco położony niż skrawki dawnej domeny IS w Iraku. Tam dżihadystom pozostało miasto Hawidża oraz część prowincji Anbar.
Rzecz tylko w tym, że pozostały aktualne problemy, które niegdyś zachęcały młodych ludzi do przyłączania się do terrorystów: brak perspektyw, bezrobocie, ubóstwo. Także do rozwiązania konfliktów etnicznych władzy brakuje zasobów, a przede wszystkim woli działania z pożytkiem dla wszystkich.