Funkcjonariusze służyli w specjalnej jednostce narkotykowej, byli przebrani za talibów, na których chcieli zrobić zasadzkę – bojownicy Al-Kaidy pełnią ważną funkcję w lokalnym handlu opium.
Jeśli zarzuty się potwierdzą, będzie to najbardziej krwawy przypadek „bratobójczego ognia”, czyli omyłkowego zestrzelenia przyjacielskich oddziałów przez siły międzynarodowe od początku wojny w 2001 roku.
Patrol został zestrzelony z powietrza w dzielnicy Garmsir w prowincji Helmand, 6 września. Amerykanie twierdzą, że tego dnia ich wojska nie wykonywały w tym obszarze żadnych operacji, ale ich samoloty strzelały w sąsiadującym z Helmandem Kadaharze. Płk. Brian Tribus, rzecznik armii amerykańskiej, stwierdził także, że celem przeprowadzenia nalotów było „wyeliminowanie zagrożenia dla sił amerykańskich”. Tej wersji stanowczo zaprzecza strona afgańska. – Nasi policjanci byli tylko przebrani za talibów. Nie wchodzili w żadne interakcje z siłami międzynarodowymi, ich zadaniem było zrobienie zasadzki na przemytników narkotykowych – tłumaczy Omar Zawak, rzecznik władz lokalnych Helmandu. Zawak odmawiał powiedzenia wprost, że za śmierć funkcjonariuszy odpowiadają Amerykanie, ale stwierdził jednoznacznie, że zginęli oni w wyniku nalotu powietrznego sił międzynarodowych – tylko USA dysponuje w tym rejonie sprzętem, pozwalającym go przeprowadzić. Strona amerykańska zapowiedziała, że przeprowadzi po swojej stronie śledztwo, które ustali, kto jest odpowiedzialny za śmierć 11 policjantów.
W lipcu tego roku wojska amerykańskie „omyłkowo” ostrzelały oddział swoich afgańskich sojuszników, zabijając ośmiu i raniąc pięciu żołnierzy. Naloty prowadzone są przez całe lato – ich celem są talibowie, którzy mimo trwającej już 14 lat międzynarodowej ofensywy, wciąż stanowią świetnie zorganizowaną armię, utrzymującą się w dużej mierze z handlu narkotykami. Tylko w tym roku w zamachach terrorystycznych zginęło ponad 5 tys. afgańskich cywilów.