Amerykanie przyznają – ich ataki z powietrza, prowadzone na tereny Syrii i Iraku zajęte przez Państwo Islamskie, nie obywają się bez przypadkowych ofiar cywilnych. Obrońcy praw człowieka i każdy, kto trochę orientuje się w realiach wojen, wiedzieli to od dawna. Mało kto jednak ich słuchał.
Liczba ofiar, do której USA się przyznaje, też wygląda na zaniżoną. Także wtedy, gdy uwzględnimy fakt, że Amerykanie nadal „sprawdzają” kolejne pięć doniesień o przypadkowych zabitych. Organizacje broniące praw człowieka zarzucały USA spowodowanie śmierci nawet 2100 Syryjczyków i Irakijczyków w żaden sposób niezwiązanych z Państwem Islamskim.
– Są sytuacje, w których nie da się uniknąć ofiar – starają się usprawiedliwić Amerykanie. Gdy wrogiem jest ktoś taki jak terroryści, ukrywający się na szczelnie zabudowanych i gęsto zaludnionych terenach, w dodatku chętnie używający cywilów jako żywych tarcz, nieco prawdy w tym jest. Szkoda tylko, że wojskowi i politycy z USA są tak wyrozumiali wyłącznie dla siebie, nie trzeba ich zaś zachęcać do potępiania innych. Weźmy chociażby atak lotniczy z 29 grudnia, podczas którego Amerykanie, teoretycznie atakując pojazd z bojownikami IS, zrzucili bomby w okolice szpitala. Łatwo sobie wyobrazić, jak dramatyczne relacje z miejsca zdarzenia krążyłyby po internecie, gdyby atakującym był kto inny.