Poruszył mnie komentarz czytelnika na naszym portalu pod jednym z dzisiejszych wpisów na temat zamachów w Paryżu. Kazał się zastanowić nad rolą, którą dziś lewica ma do odegrania w świecie, w którym w centrach miast wybuchają bomby, a w następstwie zamachów wzrasta fala nieufności wobec każdego, kto kojarzy nam się z innym kręgiem kulturowym.
„Lewica mogłaby pomóc w rozładowywaniu napięć społecznych i zapędów prawicy” – wywodzi czytelnik – „ale postawiła się na przegranej pozycji bo wybrała kurs kolizyjny względem społeczeństwa – określając je ciemnym, faszystowskim i ksenofobicznym. Wszystko co pada teraz z lewej strony pozbawione jest wiarygodności i społecznego mandatu”.
Lewica wychodzi z założenia, że terroryzm nie ma rasy, imienia, obywatelstwa czy wyznania. Staje po stronie ofiar, bo inaczej po prostu nie może. Ofiarami są nie tylko ci, którzy zginęli wczoraj rozstrzelani przez fanatyków na francuskich ulicach. Ofiarami są również ci, którzy ucierpieli w pożarach i atakach na ośrodki dla uchodźców – wznieconych przez rasistowskie nastroje, szukające odwetu. Ofiarą jest pobity w Poznaniu chłopak, nota bene chrześcijanin, który nie miał nic wspólnego ze świętą wojną dżihadystów. Dostał lanie za podobny kolor skóry. Ofiarami są wszyscy wyznawcy islamu mieszkający w Europie, którzy teraz boją się wyjść z domów. Ci wszyscy ludzie, wrzucający do internetu swoje zdjęcia podpisane „#notinmyname”, jak również imamowie potępiający zamachy – nie chcą być kojarzeni z tymi, którzy mają krew na rękach. Podobnie jak chrześcijanie, którzy wolą być kojarzeni z papieżem Franciszkiem niż wojnami krzyżowymi czy Andersem Breivikiem, wykrzykującym hasła o restytucji czystej etnicznie, białej, chrześcijańskiej Europy.
Nie mam również poczucia, że kurs lewicy zawsze i we wszystkim musi być zbieżny ze społecznymi nastrojami, bo nie jest katalogiem wysyłkowym, w którym zamówić można aprobatę dla wszystkich społecznych lęków, również tych najbardziej absurdalnych, rodzących agresję wobec „innego”. Lewicy zarzuca się dziś większą dbałość o interesy „cudze” niż „własne”, czyt. obywateli własnego kraju. Kształtowanie postaw tolerancyjnych jest wspólną sprawą. Leży w interesie wszystkich ludzi. Jest wreszcie kwestią zdrowego rozsądku, aby oddzielić terrorystów od ich uciekających w popłochu przez granice ofiar i aby zapobiec zawczasu retoryce „brudni, niebezpieczni, śmierdzący cebulą, przenoszący choroby”. Znamy to z lat 30.
Nie zasłaniajmy się „bezpieczeństwem”. Zamknięcie zachodu na klucz i odgrodzenie go drutem kolczastym od reszty świata nie zapobiegnie terroryzmowi, bo nikt nie jest mu w stanie zapobiec. Terroryzm to szantaż, mord, żądza odwetu zrodzona z frustracji, podsycana przez umiejętnych manipulatorów, których na świecie nie zabraknie nigdy. Bomby podkładano w północnej Irlandii i Kraju Basków. Niewinnych ludzi zabijał nie tylko Osama czy Jihadi John, ale też Ku Klux Klan, Boko Haram, Breivik, uzbrojeni członkowie plemienia Hutu. Okrutnicy i szantażyści rodzą się w różnych miejscach świata, pod różnymi nazwiskami. Sztandar, jaki niosą, nie ma znaczenia. Zamykając się na pomoc potrzebującym, nie staniemy się bardziej bezpieczni. Utwierdzimy ich w poczuciu, że sami nie wyrośliśmy z epoki krzyżowców.
[crp]