Tak dziś się aktualizuje w Polsce szczytna tradycja. Odwieczne zawołanie „prawdziwych Polaków, prawdziwych patriotów” brzmi oczywiście „Bóg, honor, ojczyzna”. I stąd się wzięło pojęcie „patriotyzm bogoojczyźniany”. Ale najpierw ta patetyczna dewiza uległa trywializacji, a z czasem zmieniła swój sens i w każdym członie, i w tej całości.
Klasyczna triada
W pierwotnym rozumieniu nierozłączność tych trzech wartości miała sens dość oczywisty. Ojczyzny – zawierzonej Bogu – trzeba bronić równie niezłomnie jak Wiary; a niezłomność w tej obronie jest sprawą Honoru dla kogoś, kto chce mienić się patriotą.
W dalej idącej, dewocyjno-klerykalnej interpretacji ta triada zyskiwała sens jeszcze ściślejszy. Honor ma tylko ten, kto jest gotów za ojczyznę i wiarę zginąć, polec. Kto się waha w tej sprawie, kombinuje, czy nie rozsądniej byłoby przeżyć, czy nie lepiej byłoby dla ojczyzny właśnie zachować substancję jej kultury i gospodarki, ten jest po prostu tchórzem, człowiekiem bez honoru, może nawet kolaborantem, sługusem, agentem wrażych potęg.
Z takim straceńczym pojmowaniem honoru wiąże się u wielu Polaków poczucie wyższości np. nad Czechami (my – bohaterowie, oni – asekuranci). Rzeczywiście, różnica jest zasadnicza. My mamy swoją dumę, swoje Powstanie Warszawskie, swoją dumę z powstania zwycięskiego moralnie i Warszawę odbudowaną nie wiadomo przez kogo (na złość Komunie); oni mają Pragę w oryginale.
W tej klasycznej triadzie w domyśle mamy też prosty znak równości: prawdziwym Polakiem (lub gdzie indziej: prawdziwym Irlandczykiem, Hiszpanem itd.) może być tylko ten, kto w Boga wierzy. I to we właściwego, prawdziwego Boga, tego jedynego. W walce o Polskę (czy to w obronie przed najeźdźcą, czy też w arcysłusznym natarciu w imię polskiej mocarstwowości) przekłada się to na hasło „Bij, kto w Boga wierzy”. Bij – kogo? Tego, kto w Boga nie wierzy – odszczepieńca, heretyka, bluźniercę, tym bardziej – niedowiarka, a już na pewno bezbożnika, który samym swoim istnieniem Boga obraża.
Ciężko doświadczona polskość (arcypolskość i wszechpolskość) nie zadowoliła się tym poczuciem cnoty i obowiązku mistycznego. W narcystycznym porywie opatrzyła to jeszcze jedną, mesjanistyczną poprawką do tej dewizy. Polska jest oblubienicą Boga (Chrystus Królem Polski, Matka Boska Królową Polski), a Polacy – nie jacyś bezczelni Żydzi czy inni tacy – narodem wybranym. Misja dziejowa Polski i Polaków to: być Przedmurzem Chrześcijaństwa, a w zwarciu z siłami Zła – Chrystusem Narodów. Z czego wynika oczywista wyższość – zwłaszcza moralna i „ewangeliczna” Polaków nad całym otoczeniem, a w samej Polsce, na własnym terenie, nad wszystkimi przybłędami i obcymi – i tymi osiadłymi tu od pokoleń, od wieków, i tymi, którzy się do nas pchają, świętokradczo, bluźnierczo zanieczyszczając naszą religijno-patriotyczną dziewiczość.
Wyznawcy dewizy „Bóg, Honor, Ojczyzna” nigdy nie łamali sobie głowy nad tym, że po drugiej stronie granicy, zwłaszcza pod bronią, znajdują się inni, którzy wierzą dokładnie w to samo: że ich ojczyzna jest z istoty swej „lepsza, bo nasza” (bezwarunkowo, namaszczenie działa jak abonament), jakakolwiek się staje, cokolwiek uczyni lub czegokolwiek zaniecha, że właśnie oni mają Boga na wyłączność. Toteż od wieków przed rozpoczęciem wojny i przed każdą bitwą po obu stronach odbywały się msze uroczyste w intencji odświeżenia Boskiego patronatu i na pohybel tym po drugiej stronie, nawet jeśli to też np. katolicy.
Bogoojczyźniana, stadionowa „mała ojczyzna”
Mamy za sobą (choć nie wiadomo, czy jeszcze nie wrócą) czasy wojen, powstań, partyzantki, a nawet powszechnego i permanentnego Strajku, który miał być ekwiwalentem tego czynu zbrojnego, etapem w sztafecie bohaterstwa i męczeństwa. Niektórym brak tych heroicznych akcentów w nudnej, przyziemnej powszedniości. Ożywiają więc to przesłanie heroizacją i uwzniośleniem codzienności, nie mówiąc już o odświętności w mikroskali.
Starcie ligowe Legii z Wisłą lub Lechem ma dla nich wymiar tak sakralny, że i wynik meczu, i kibolska dogrywka po meczu staje się kwestią Honoru. Kwestią honoru jest nie tylko to, by Legia (Wisła, Lechia) nie uległa w meczu, w kolejce ligowej, ale i to, by tym „Żydom” lub Prąciom z Widzewa, Pogoni spuścić manto. Bogoojczyźniany kibic gotów jest i walczyć, i nawet zginąć w kibolskiej „ustawce”. Na mecz wybiera się z szalikiem uroczyście poświęconym. Gdyby nie to, że księdzu nie wypada, święciłby również – wodą święconą – swoją bejsbolówkę, maczetę.
Najbardziej patriotyczny, a zarazem najbardziej pobożny dziś zdrowy trzon Narodu Polskiego – wciąż tak poniewieranego, tak prześladowanego lub bezczeszczonego obecnością i działalnością obcych elementów, a teraz jeszcze zagrożonego inwazją uchodźców z pierwotniakami i innymi pasożytami – to właśnie bojowe drużyny klubów piłkarskich. Politycy bogoojczyźniani widzą w nich znakomicie wyszkoloną, wyćwiczoną – w stadionowych i wokółstadionowych, pomeczowych bitwach – rezerwę armii i gwardii narodowej.
Oczywiście nie każdy kibic ucieleśnia esencję polskości pogromami zastępczymi i ćwiczebnymi. Niektórzy zadowalają się symboliczną, rytualną manifestacją swego poczucia, że są solą tej ziemi. Coraz częściej na przykład można zobaczyć z tyłu samochodów taki oto konglomerat (bricolage?): kotwica Polski Walczącej, napis „Pamiętamy” lub „Katyń pomścimy” lub „Żołnierze Wyklęci” oraz godło Legii Warszawa. Każda bramka Legii Warszawa jest jak strzał z kuszy w oko wrogów ojczyzny.
Polak – pępek świata, bohater i męczennik
Kościelno-szkolna machina indoktrynacji poczynając już od przedszkola utwierdza Polaka w przeświadczeniu, że jest on pępkiem świata, że powołany jest do wyższych celów (choć chwilowo nie chce mu się wysilać), że cały świat wokół jest potencjalnie źródłem zamachów na polskie świętości, polską tożsamość i niepodległość, że śmiertelnym niebezpieczeństwem dla Polski i polskości jest odmienność, różnorodność, mieszanie się (o zgrozo!), otwarcie granic (dosłowne i przenośne), że jedyna nadzieja i jedyny ratunek na co dzień jest w modłach, ale w razie potrzeby w czynie zbrojnym lub choćby w małym mordobiciu.
Jak Żyd to „wieczny tułacz”, tak prawdziwy Polak to wieczny i potencjalny (zawsze gotowy, jak w haśle pionierów ZSRR i NRD) partyzant, powstaniec, męczennik – kandydat do ukrzyżowania. Nawet stare harcerskie zawołanie „Czuj, czuj, czuwaj” ma tu sens mobilizacyjno-milicyjny (wypatruj i nie przegap wrogich knowań, nie daj się zwieść, demaskuj, wykryj w zarodku). Przepiękna materializacja tego wzorca wychowawczego: polscy janczarzy XXI wieku – dzieciarnia z przydzielonym zadaniem „znajdź i donieś”, zdekomunizuj ulice i szkoły. Coś nam to przypomina? Ochotnicza Rezerwa Policji Historycznej.
Edukacyjno-wychowawcza ofensywa w postaci kultu „żołnierzy wyklętych (niezłomnych)” to krok jeszcze dalej: hodowla mięsa armatniego, smakowicie przyprawionego fanatyzmem, jak u tych islamistów, od których Polak-katolik miał się podobno różnić. Ożywa – w nadwiślańskim wcieleniu – hasełko włoskich faszystów „odire, credere, obedire” (nienawidzić, wierzyć, słuchać – kogo trzeba).
Bóg bogoojczyźniany nakazuje, by każdemu, kto staje okoniem wobec kapłanów i wyznawców religii miłosierdzia i miłości bliźniego, mordę obić. Bóg ten naucza prawdziwego Polaka: jesteś panem i władcą przyrody, wszystkiego, co się rusza i co rośnie; „czyń sobie ziemię poddaną”. Drzewa rosną po to, by je ścinać i palić w piecu albo robić z nich meble, kolby karabinów i bejsbolówki. Krowy i świnie Bóg nam dał po to, byśmy mogli jeść wołowinę i wieprzowinę. Żubry i bażanty są po to, by można było do nich postrzelać, najlepiej z bliska; dziczyzna należy się nam jak psu kiełbasa. Ci zboczeni „obrońcy zwierząt”, którzy chcą nam odebrać wigilijne karpie, dokonują zamachu na świętą tradycję, a tym samym na chrześcijańską tożsamość narodu polskiego.
Osobliwe pojęcie honoru
Honor w wydaniu bogoojczyźnianym znaczy tyle, co w przedwojennej patriotycznej piosence ku pokrzepieniu serc: „z honorem na dnie lec”, odnieść „moralne zwycięstwo”. A w bogoojczyźnianej praktyce codziennej znaczy jeszcze co innego: unosić się honorem, ilekroć ktoś zwróci nam uwagę, ilekroć oczekuje lub żąda od nas tego, co dla nas niewygodne. Tak właśnie jest z awanturą w sprawie przyjęcia uchodźców, w zatrważającej i śmiertelnie niebezpiecznej liczbie kilku tysięcy. Można bowiem unosić się honorem… nie mając honoru. Można wymagać i przyjmować pomoc od Europy, gdyśmy sami w potrzebie i w kłopotach, a pokazywać „dziób pingwina”, gdy oczekują od nas wzajemności.
Honor w pierwotnym znaczeniu – w etosie rycerskim, oficerskim czy kupieckim – przejawiał się w zachowaniach honorowych. To z jednej strony dotrzymywanie słowa, ale też odpowiedzialność w zaciąganiu zobowiązań (nie szafuje się lekkomyślnie obietnicami, ślubowaniami i słowem honoru), a z drugiej strony gotowość do ponoszenia konsekwencji własnych błędów, nadużyć, blamaży. Honor nakazuje, by podać się do dymisji, gdy się czymś skompromitowałem albo nawet tylko zawiodłem.
Takiego pojęcia honoru od dawna nie znają (z nielicznymi wyjątkami) nasi politycy – mistrzowie obciachu i hucpy. Ich poczucie honoru skupia się wyłącznie na własnym majestacie, przewrażliwieniu na punkcie własnej dumy. Jak to kiedyś określano w wiejskiej polszczyźnie, są strasznie „honorni”. To znaczy: unoszą się honorem, swoje poczucie obrazy utożsamiają z zamachem na jakąś świętość, gotowi za obelgę czy zarzut może nie tyle wyzwać na pojedynek, ile zabawić się w vendettę, przy użyciu atrybutów władzy publicznej w służbie swojej prywaty. Jak minister „sprawiedliwości”, który prokuraturę zaprzągł do „ścigania” lekarzy, bo „zamordowali” mu ojca. Taki „honorowy”, że nie popuści. Prawie sycylijskie pojęcie honoru.
A zwyczajni „prawdziwi Polacy” poczucie honoru mają podobne. Nią czują ujmy na honorze, gdy zaśmiecają las ojczysty, gdy palą śmieciami i styropianem w kominie, nie sprzątną psiej kupy przed własną bramą. Swoje uczucia patriotyczne wyrażają uroczyście, doniośle: na mszy, w procesji, w pochodzie pod flagą biało-czerwoną. I świętym oburzeniem, gdy ktoś profanuje symbole. Tak było np. wtedy, gdy w prowokacji artystyczno-wychowawczej wetknięto białoczerwone chorągiewki w te niesprzątane, arcypolskie psie kupy. Bajzel w obejściu, brudna ściana, śmierdząca toaleta nie obraża uczuć patriotycznych ni religijnych, nie obraża ich nawet odpustowy korkociąg z figurką papieża-Polaka. Śmiertelną zniewagą jest natomiast dla bogoojczyźnianego patrioty jakakolwiek rozmowa czy publikacja o Jedwabnem, o szmalcownikach i konfidentach w GG, o rasizmie na stadionach, bo to po prostu zniesławianie niepokalanego narodu polskiego.
Dzicz stadionowa chce bronić honoru Polaków i uczyć polskości, z użyciem wiadomych pomocy naukowych.
Strudzeni obrońcy polskości i strażnicy polskiego dobytku (w tym stuletnich drzew, żubrów, jeleni, zabytków świetnie nadających się do rozbiórki) czynią sobie Polskę poddaną, zgodnie z prastarą polską tradycją zarządzając Polską jak folwarkiem, a swoich stanowisk – znowu wedle najlepszych wzorów – bronią „honorowo” jak niepodległości. Na pomoc przywołują najszczytniejsze patriotyczne tradycje i zawołania, np. (to o Angeli Merkel i Martinie Schulzu) „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”. Za sprawdzian patriotyzmu i honoru właśnie uznają taką „desowietyzację” i „derusyfikację”, by cmentarze żołnierzy radzieckich hm, zaniedbać, a w Sandomierzu, Krakowie czy Częstochowie (nie będzie bolszewik nam patronem) usunąć jakikolwiek ślad po dowódcach Armii Czerwonej, którzy swoimi decyzjami taktycznymi ocalili te miasta.
Osobliwe pojmowanie honoru przejawia się też w tym, że gdy mam honor przeciąć wstęgę na otwarciu inwestycji rozpoczętej, a nawet zakończonej przez poprzedników, nie zająknę się o nich ani słowem, za to wrzucę ten obiekt do statystyki swoich dokonań. Swego czasu odbiór obwodnicy Garwolina opóźniono o kilka miesięcy, by kto trzeba oddał ją do użytku.
Taka to jest pobożność, taki patriotyzm i taka honorowość. Można być krętaczem, kłamczuchem, nierobem, kombinatorem, chuliganem bijącym słabszych, ksenofobem odsyłającym uchodźców, by walczyli u siebie, zamiast „żebrać o łaskę” i przy tym czuć się depozytariuszem narodowego honoru.