Trzeba wiedzieć kiedy, a zwłaszcza z kim stanąć na placu…
Przedstawiciele klasy średniej i ci, którzy niesłusznie się za klasę średnią uważają, nie znoszą PiS-u. Dlatego robią, co mogą, by rządy tej partii jak najszybciej dobiegły końca. Powody do sprzeciwu są. Poważne, takie jak ograniczenie prawa do zgromadzeń, ubezwłasnowolnienie Trybunału Konstytucyjnego, coraz bardziej nacjonalistyczna i wykluczająca retoryka rządzących. I błahe. Takie jak wykluczenie posła Szczerby z obrad, które posłużyło za pretekst do blokowania uchwalenia budżetu. W końcu nie przyjęcie ustawy budżetowej jest jednym z tych powodów, które mogą służyć za podstawę do rozwiązania Sejmu i rozpisania nowych, przedterminowych wyborów. Nic, więc dziwnego, że PiS zaniepokojony taką perspektywą, uchwalał budżet w Sali Kolumnowej bez zachowania demokratycznych procedur. Powtórzenie głosowania może przekreślić kolejny spór o to czy tak uchwalony budżet jest legalny. Warunkiem takiego ustępstwa powinno być jednak uzyskanie od opozycji zapewnienia, że tym razem nie przerwie obrad Sejmu, blokując mównicę.
Trudno nie zgodzić się z tymi, którzy uznają obecny rząd za antypatyczny i arogancki. Twarze panów ministrów: Macierewicza i Błaszczaka mogą się przyśnić w nocy powodując, że będziemy się budzić z krzykiem. Czy jednak chodzi tylko o to, że dla kulturalnego człowieka ten rząd jest „nie do przyjęcia?” Śmiem wątpić. W dyskusjach toczonych w internecie pojawiają się argumenty czysto klasowe, wśród których na czoło wysuwa się program 500+. Klasa średnia nie chce płacić na dzieci, bo o własne zdążyła już zadbać. Pani Tatiana sprzeciwia się temu programowi i pisze: „Moje dzieci wychowane w dobrobycie, dziś pomagają innym”. Obok inny dyskutant twierdzi, że sprawiedliwe podatki to oksymoron, czyli pojęcie wewnętrznie sprzeczne. Klasa średnia w swej większości przyzwyczaiła się traktować podatki jako rabunek. I o ile jeszcze skłonni są płacić na drogi i policję, to biedę wolą uśmierzać „dobrowolnie” za pomocą dobroczynności. Wielu przedsiębiorców jest też niezadowolonych z wprowadzenia podniesionej do 13 zł minimalnej stawki godzinowej, która w połączeniu z zasiłkami na dzieci, daje pracownikom lepszą pozycję przetargową w negocjacjach płacowych.
Większość z tych protestujących pod Sejmem chętnie powtarza za Balcerowiczem, że wszystkie te koncesje na rzecz świata pracy i niezamożnej części społeczeństwa, jak choćby obniżenie wieku emerytalnego skończą się bankructwem państwa. Słowem uważają, że jedynie słuszną drogą jest droga bogacenia się tych na górze i kolejnych wyrzeczeń ze strony tych na dole. Nikt oczywiście albo prawie nikt tego tak wprost nie artykułuje, ale jeżeli dodać te wszystkie wypowiedzi, to wyłania się takie właśnie pryncypialne, neoliberalne stanowisko.
Warunkiem powodzenia całej akcji, zmierzającej do odsunięcia PiS-u od władzy, było stworzenie wrażenia jedności całego społeczeństwa w sprzeciwie wobec władzy. Stąd okrzyk: „Zjednoczona opozycja”. Ponieważ wśród osób oburzonych wyczynami marszałka Kuchcińskiego i prezesa byli też lewicowcy, natychmiast rozgorzała dyskusja czy dla ludzi lewicy przebywanie w towarzystwie Petru i Schetyny na jednym wiecu, gdzie takie hasło jest wznoszone to dobry wybór. Niekoniecznie.
Obraz w polityce jest zawsze silniejszym przekazem niż słowa. Ważne jest gdzie, kto stał. A lewicowcy stali tam gdzie stali liberałowie. I odrębność ich komunikatu raczej się nie przebiła, bo oś sporu między elitą liberalną i narodową była zupełnie inna niż spór, który próbuje toczyć z władzą partia Razem. Dotychczas ugrupowanie Adriana Zandberga starało się bowiem utrzymywać równy dystans od obozu władzy obecnej i poprzedniej. I to była mądra, długofalowa strategia. Dlaczego utrzymywali dystans od nas socjalistów tego jeszcze nie zrozumiałem. Ale to w tej chwili pewnie nie najbardziej istotne. Ważne, że na wiecach pod sejmem stali wspólnie Razemowcy, SLDowcy, Zieloni, Inicjatywa Polska, a nawet trockiści z Pracowniczej Demokracji obok mistrzów ceremonii: Petru, Schetyny i Nowackiej. I rzeczywiście z zewnątrz, dla postronnego widza, wyglądało to na zjednoczoną opozycję.
Gdybyśmy my, socjaliści traktowali politykę, jako dyscyplinę opartą wyłącznie na konkurencji, to pewnie zacieralibyśmy ręce, że nasi konkurenci tak się podłożyli. Ale my uważamy, że lewica w Polsce, lewica społeczna jest zbyt słaba i że naszym głównym zadaniem jest budowanie trzeciej siły, która po upadku PiS zagospodaruje niezadowolenie społeczne, rozbudzone aspiracje i stanie się alternatywą władzy. Nasze myślenie jest jednak widocznie zbyt odważne, ktoś powie, że nawet „wielkościowe”, bo w przyjętej strategii uczestniczenia w proteście chodzi o wyrwanie kilku procent elektoratu klasy średniej dla partii umiarkowanego postępu w granicach prawa.
Przyczyną tej strategii jest być może nadmierna wiara w kapitalizm i brak zaufania do instynktu klasowego ludzi pracy. Jeżeli ktoś nie dąży do przemiany społecznej tylko do korekty kapitalizmu (określenie wylansowane ongiś przez Janusza Palikota), to oczywiście zabieganie o względy ludzi stosunkowo dobrze radzących sobie w życiu i aktywnych wyborczo i politycznie ma sens. Kto wie? Może w ten sposób można nawet wejść do przyszłego Sejmu. Nie można jednak uzyskać tego, o co my walczymy. Mandatu do bycia polityczną reprezentacją świata pracy.
O tyle o ile środowisko „lewicy klasy średniej” cisnęło na udział w grudniowym puczu liberałów, o tyle środowisko, w którym my działamy, skrobało karpia, którego bez trudu może wreszcie kupić nie biorąc chwilówek i było jak najdalsze od zaangażowania w te nowe wypadki grudniowe.
Nie przeceniam tego, ale nasza działalność i postawa sprawiają, że spotykamy się ze spontanicznymi przejawami sympatii ilekroć pojawiamy się na ulicy. Popierają nas głównie ludzie skromnie ubrani i przypuszczalnie głosujący na PiS. Już teraz coraz więcej z nich zaczyna sarkać na rządzących, ale kiedy pytam czy chcą powrotu tego, co było potrząsają głowami z niejakim przerażeniem. Większość z tych ludzi, w tym znakomita większość uczestników Ruchu Sprawiedliwości Społecznej postrzegają dążenie do jak najszybszego obalenia rządu, jako zamach na ich dopiero, co uzyskane zdobycze socjalne. Nikt nie wierzy, że restauracja władzy neoliberałów nie zmiecie tego, co uzyskali. A przecież jest jeszcze wiele obietnic, jak choćby masowe tanie budownictwo czynszowe, które oczekują na spełnienie. Klienci Kancelarii Sprawiedliwość Społecznej bardzo rzeczowo wypytują, kiedy i gdzie powstaną mieszkania, do których mogliby się wyprowadzić z tych, w których gnieżdżą się teraz.
Elektorat PiS z socjologicznego punktu widzenia to klasyczny elektorat socjalny, to wyborcy lewicy. Jednak żeby ich kiedyś przejąć nie wolno pokazywać się w towarzystwie polityków, których prosty lud uważa za swoich wrogów. Nie byłem pod Sejmem, bo nie chcę by ludzie na ulicy zamiast mnie jak dotąd serdecznie pozdrawiać, zaczęli na mój widok pluć.
Klasy średniej jest w Polsce kilkaset tysięcy. Kolejne ze dwa, trzy miliony niesłusznie się za klasę średnią uważają. W tej liczbie jest spauperyzowana inteligencja. Klasycznym przykładem jest tu mój serdeczny kolega Grzegorz, facet w wieku 50+, od kilku laty bezskutecznie szukający pracy i wyprzedający swój dobytek na życie, który opublikował jak idzie w marszu KOD-u z uzasadnieniem: ”bo jestem Polakiem”.
Ludzi pracy najemnej jest 16 milionów. Większość z nich gotowa jest zmienić pracę, (90 proc.) jeśli nie dostaną podwyżki. Żeby do nich dotrzeć trzeba mieć własną narrację i własny program sprzeciwu wobec władzy. Dlatego nikomu niczego nie wypominamy, lecz zapraszamy do następnych protestów, które prowadzić będziemy pod czerwonymi, a da Bóg i pod fioletowymi sztandarami. Trzeba bezwzględnie powstrzymać rządzących przed poluzowaniem ochrony lokatorów, które jak zatruty owoc zostało przemycone w programie Mieszkanie+. Trzeba też żądać od prezydenta zawetowania nowego prawa o zgromadzeniach. Trzeba wreszcie domagać się sięgnięcia do naprawdę głębokich kieszeni, po to by nie rezygnować z osiągniętych już zdobyczy socjalnych.
Zdaję sobie sprawę, że z początku będzie nas garstka. Bo w odróżnieniu od rozwścieczonej klasy średniej klasa pracująca drzemie. Ale w miarę jak ich rosnące nadzieje będą się rozmijać z praktyką rządzenia, zacznie się budzić i na ten moment powinniśmy być gotowi. Eduardo Galeano opowiadał historię pewnej działaczki związkowej w Urugwaju, która z kilkoma innymi paniami stanęła na głównym placu Montevideo domagając się ustąpienia dyktatury. Po tygodniu było ich 50. Po miesiącu tysiące, aż w końcu na placu demonstrowało pół miliona ludzi. Dyktatura upadła. Trzeba tylko wiedzieć, kiedy a zwłaszcza z kim stanąć na placu…