Site icon Portal informacyjny STRAJK

Czy Lewica powinna wycofać Biedronia?

fot. Jakub Szafrański

„Wierzę, że nadchodzą czasy dla lewicy. Wszystko to, co się dzieje wokół nas pokazuje jasno i wyraźnie, że populiści nas oszukali, bo obiecywali…, a okazało się, że jesteśmy w ruinie, neoliberałowie zawiedli, bo bezduszny neoliberalizm już nie działa”  – te słowa Roberta Biedronia wypowiedziane w rozmowie z OKO.press w lutym bieżącego roku były całkiem rozsądną analizą społeczno-politycznej rzeczywistości. Działania władzy podczas epidemii koronawirusa potwierdziły tylko, że nie mamy żadnego „socjalnego rządu”, tylko kolejnych lokajów kapitału, dopieszczających strumieniem ratunkowej gotówki nawet oszustów unikających płacenia podatków w naszym kraju.

Program Biedronia wprawdzie nie zawierał propozycji rewolucyjnych, czy nawet znacząco wykraczających poza ofertę Lewicy z kampanii parlamentarnej, ale był to zbiór przyzwoitych socjaldemokratycznych postulatów:  szybszy dostęp do lekarza specjalisty, zwiększenie nakładów na ochronę zdrowia, emerytura minimalna 1600 zł, wszystkie leki na receptę za 5 zł, milion tanich mieszkań na wynajem, ukrócenie patologii umów śmieciowych, odcięcie kościoła od publicznej kasy, a także edukacja antyprzemocowa i seksualna, podwyżki dla nauczycieli, angielski w każdym domu, dentysta w każdej szkole, miejsce w żłobku dla wszystkich dzieci, 500+ na każde dziecko,  bezpieczna ciąża i bezbolesny poród, legalna aborcja, in vitro dla każdej kobiety, alimenty ściągane jak podatki, ochrona ofiar przemocy domowej.

Robert Biedroń wystartował w tej kampanii ze zdecydowanie najlepszym programem z dostępnych kandydatów. Dobrze wskazał problemy społeczne, wskazał dostępne i sensowne rozwiązania. Mimo to, delikatnie mówiąc, nie porwał społeczeństwa.  Od początku roku nawet nie zbliżył się do dwucyfrowego wyniku, a w majowym rankingu  zajmuje ostatnie miejsce w zestawieniu liczących się kandydatur ze średnim poparciem na poziomie 5 proc. To ponad dwukrotnie mniej niż wynik jego obozu politycznego w wyborach parlamentarnych. A wejście do gry Rafała Trzaskowskiego – polityka cieszącego się (nieszczególnie uzasadnioną) opinią postępowca, już oznacza dalszą erozję poparcia dla Roberta Biedronia.

Powiedzmy sobie uczciwie – szykuje się kolejna sromotna porażka lewicy w wyborach prezydenckich. Nasuwają się pytania – kto spartolił robotę? Czy można było rozegrać to lepiej?

Paradoksalnie najmniej winny jest sam Biedroń, który nieszczególnie palił się do startu, zdając sobie sprawę, że niewiele zostało z dynamiki i świeżości, którymi czarował na przełomie 2018 i 2019 roku. Biedronia rozłożyły błędy taktyczne i wizerunkowe podczas kampanii europarlamentarnej. Już latem 2019 roku był jednym z wielu politycznych „ryjów”, dość irytującym narcyzem, którego uśmiechy wzbudzały, poza kręgiem najwierniejszych zwolenników, coraz częściej zażenowanie niż sympatię. Włączając się w styczniu do wyścigu o Belweder Biedroń znajdował się na podobnym etapie wypalenia, co Janusz Palikot startujący w wyborach prezydenckich w 2015 roku. Jako produkt polityczny był przeterminowany, jako gwarant propozycji programu – nie budzący zaufania, jako showman – męczący. Wreszcie nikt chyba poważnie nie wierzył w jego sukces, łącznie z samym Biedroniem, który sprawiał wrażenie, jakby kampania była dla niego przykrą robotą do odbębnienia. Bo ktoś musiał.

Co dalej? Czy Lewica powinna skorzystać z otwartego okienka transferowego, z którego skorzystała Koalicja Obywatelska i zastąpić swojego kandydata mocniejszym i wykazującym wole walki kandydatem? Nieszczęście polega na tym, że ławka rezerwowych świeci pustkami. Oczywistym zmiennikiem wydaje się Adrian Zandberg. Ten facet ma wszystko – wzrost, głos, charyzmę, wiarygodność, świeżość, powagę, a do tego budzi szacunek nawet u rywali i świetnie wypada w debatach. Zandberga jako kandydata nie chce jednak SLD, obawiając się wzrostu znaczenia lidera Razem. Niezłym pomysłem byłaby Agnieszka Dziemianowicz-Bąk – energiczna liderka, aktywna w ruchach społecznych, wspierająca związki zawodowe. Jej z kolei brakuje zaplecza politycznego, które mogłoby uskutecznić jej kandydaturę w wewnętrznych targach. Jej czas jeszcze nadejdzie. Trzecim politykiem, który mógłby potencjalnie zrobić wynik lepszy od Biedronia jest Włodzimierz Czarzasty, którego pozycja w polskiej polityce znacznie wzrosła podczas tej kadencji – wicemarszałek Sejmu, ostry polemista, autor zgrabnych mon botów. Na niego zagłosowałby przynajmniej twardy elektorat SLD. Ale czy wymiana kandydata, który zapowiada wynik w okolicach 3-4 proc., na takiego który wykręci 7-8 proc. ma w ogóle jakikolwiek sens?

Problemem Lewicy w tych wyborach nie jest tylko słaby kandydat, ale też niekorzystne otoczenie medialne. Lewica nie ma swoich tytułów, poza Portalem Strajk, Trybuną czy coraz bardziej dryfującą ku liberalizmowi Krytyką Polityczną. A brak własnych mediów oznacza niemożliwość przebicia się z własną agendą. Robert Biedroń może przez pół roku zapowiadać rozprawę z umowami śmieciowymi, lewica może nawet zgłosić odpowiedni projekt w Sejmie, ale usłyszą o tym ci, którzy usłyszeć chcą. Wystarczy jednak, że do gry wejdzie pupilek salonu Trzaskowski i o jego pomysłach na walkę z niestabilnymi formami zatrudnienia możemy przeczytać na czołówkach co najmniej kilku portali. I to bez zjadliwych komentarzy!

Prawda jest więc dla Lewicy bolesna. Stawką tej rozgrywki jest obecnie minimalizacja strat. Biedronia wycofywać nie ma sensu, bo żaden z potencjalnych zastępców nie będzie gamechangerem. W zasadzie przychodzi mi do głowy tylko jeden sposób na podniesienie poparcia na ostatniej prostej – totalny atak na pozostałych kandydatów i cały system polityczny przy użyciu dobrze dobranego oręża. Ludzie są coraz bardziej zmęczeni kryzysem. Wielu jest coraz bardziej wkurzonych na cały system właśnie…

Ale czy Robertowi Biedroniowi chce się jeszcze walczyć?

 

 

Exit mobile version