Mateusz Kijowski w ciągu ostatnich kilku dni popełnił kilka żenujących błędów komunikacyjno-wizerunkowych, zapraszając na swój marsz z okazji 11 listopada. Zaczęło się od plakatu z hasłem „Idę, bo nie każdy, kto ma inne zdanie, musi być lewakiem”. Według lidera KOD hasło było w oczywisty sposób ironiczne, niestety nie wszyscy zrozumieli żart, ale cóż, najwyraźniej nie wszyscy dorośli do poczucia humoru Kijowskiego. Potem okazało się, że wśród ważnych postaci, które z okazji Święta Niepodległości chciał nam przybliżyć samozwańczy przywódca antypisowskiej opozycji, znalazł się Roman Dmowski – ojciec chrzestny polskiego nacjonalizmu, jadowity i niebezpieczny antysemita i zwolennik Mussoliniego. W tej sytuacji lider Kijowski tłumaczy się równie, jeśli nie bardziej głupio: wszystkiemu winni graficy, którzy przygotowali wizerunki „wielkich Polaków”, no a poza tym przecież Dmowski ma wielkie zasługi w budowaniu polskiej niepodległości.
Warto zauważyć, że owi „graficy” nie uznali za stosowne wciągnąć do tego zacnego grona żadnej kobiety, co więcej, zapomnieli i o pierwszym premierze II RP Ignacym Daszyńskim i o jej pierwszym prezydencie, Gabrielu Narutowiczu, którego pamięć czczenie endecji w dość oczywisty sposób obraża.
Akurat pominięcia te dość łatwo wyjaśnić – wbrew zapewnieniom o wierność realiom, Kijowski po prostu prowadzi politykę historyczną i posługuje się symbolami, które mają znaczenie dzisiaj, które są popowe, powszechne, oczywiste. Tu natomiast prawica odniosła ogromne zwycięstwo, dzięki niej lewicowa opowieść o niepodległości wciąż jest dość niszowa, więc Kijowskiemu niepotrzebna. Ale po co mu Dmowski? Nie, lider KOD nie jest faszystą ani antysemitą; prawdopodobnie nie czuje z endecją żadnej ideowej wspólnoty. I o to właśnie chodzi. Plakat z Dmowskim to komunikat, idealnie zresztą kopiowany po Bronisławie Komorowskim, który jako prezydent również składał wieniec pod pomnikiem ojca endecji – zobaczcie, jestem ponad to. Nasz marsz, nasza organizacja wychodzi ponad podziały, ponad jakikolwiek spór polityczny. Zostawcie kłótnie i bójki, my mamy orła z czekolady, damy świecę Panu Bogu i diabłu ogarek, złożymy kwiaty pod każdym pomnikiem, a potem będziemy mogli się razem cieszyć naszym nowoczesnym patriotyzmem. Jedność to nasza najwyższa wartość, jedność różnorodności, jedność prawaków z lewakami, Dmowskiego z Piłsudskim. Zobaczcie, PiS jest brzydki i dzieli, a my jesteśmy ładni i łączymy, jesteśmy „mądrymi ludźmi” złotego środka.
Narracja ta jest oczywiście nieporównanie mniej groźna niż opowieść o jedności, sprzedawana przez nacjonalistów i PiS (pomiędzy którymi zresztą coraz trudniej zobaczyć różnicę) – według nich jedność narodowa i ideowa jest nam potrzebna do walki, często rozumianej bardzo dosłownie, z bardzo konkretnymi grupami, które są inne i obce. Za czasów Dmowskiego byli to Żydzi, teraz są to muzułmanie, migranci, osoby o nie-białym kolorze skóry, geje i lesbijki, osoby o lewicowych poglądach. Jednak z co najmniej dwóch powodów „patriotyzm orła z czekolady” przyczynia się do tego, że brunatna rzeka staje się coraz szersza. Po pierwsze, włączając pewne poglądy i postaci do kanonu „wielkich Polaków”, ułatwia się skrajnej prawicy robotę w sporze z antyfaszystami, którzy Dmowskim i jego poglądami się brzydzą. To działa – jeśli dostatecznie dużo razy zostanie powiedziane, że „Dmowskiego można różnie oceniać”, to będzie to później powtarzane. Dmowski tymczasem był faszystą, antysemitą i założycielem jednego z najbardziej szkodliwych ruchów politycznych w Polsce i można go oceniać tylko negatywnie.
Po drugie – każda próba pokazywania społeczeństwa jako takiego, które za wszelką cenę dążyć ma do jedności, przykrywa prawdziwe spory i osie realnych konfliktów – zarówno tych ideowych, jak i zupełnie materialnych, klasowych. Próba zagonienia wszystkich pod jeden pusty znaczeniowo szyld z napisem „my” prowadzi do tego, że każdy głos, wyrażający interes wyzyskiwanej czy poszkodowanej grupy, traktowany jest jak uderzenie we wspólnotę, „podgryzanie” i „dzielenie Polaków”. Codzienny gniew i frustracja wynikające z niskich płac, przepełnionych mieszkań czy zlikwidowanych autobusów PKS nie mają ujścia, nie mogą zostać zwerbalizowane – i tu, w zasadzie na gotowe, przychodzi skrajna prawica, która ma już recepty na to, jak „odzyskać godność” i swoje własne linie podziału, które wprawdzie do realiów mają się nijak, ale są chwytliwe i angażują emocje.
W 2016 roku wszystko to jest już jasne – Mateusz Kijowski powtarza tylko błędy Platformy Obywatelskiej. Przyjęta przez niego strategia musi prowadzić do wzrostu znaczenia skrajnej prawicy, dla której teoretycznie jest alternatywą i która, jeśli tylko będzie miała taką możliwość, przyjdzie po niego jako jednego z pierwszych. I nic mu wtedy Dmowski nie pomoże.