Site icon Portal informacyjny STRAJK

Dość „masakrowania”

fot. Facebook.com/ Piotr Ikonowicz

Jestem pełnym wigoru polemistą, ale wierzcie mi, moim celem nie jest nikogo „zaorać”, „wdeptać w glebę”, „zmasakrować” itp. Chodzi mi raczej o to, by odbiorcy debaty przychylili się do głoszonych przeze mnie poglądów. Bo do swoich poglądów jestem bardzo przywiązany.  Używanie takich pełnych przemocy określeń to natomiast odwoływanie się do emocji, nie do rozumu.  Sprowadzając debatę publiczną do agresywnych połajanek politycy, dziennikarze, ludzie nauki abdykują jako inteligenci i robią krzywdę tym wszystkim, którym powinni służyć, pomagać zrozumieć świat.

Bo jeżeli PiS-owiec czy młokos biegający z narodową flagą w opasce NSZ czy ONR jest faszystą, to kim, do diaska, był Adolf Hitler i jego zbrodnicze hordy? Jeżeli łagodny socjaldemokrata Adrian Zandberg jest pogrobowcem Stalina i lewakiem, to kim był Beria i jego NKWD-owscy siepacze? Słowa tracą sens, gdy się ich nadużywa lub używa nieprecyzyjnie, gdy się razi słowami niczym maczugą. Służą wyłącznie do walki, a nie do porozumiewania się.

Takie zejście z normalnego poziomu dyskusji na szczebel magla, walki w klatce, ustawki kibiców dopuszcza do debaty osoby, które nie posiadają żadnych kwalifikacji intelektualnych, by w niej uczestniczyć.  Niewiele brakuje, abyśmy zaczęli już tylko obnażać kły, warczeć, pochrząkiwać i tupać zamiast mówić.

Brak wulgaryzmów, określeń brutalnych nie oznacza wcale, że mamy się wszyscy wyrzec słusznego gniewu. Ale o ileż lepiej brzmi kwestia wypowiadana przez grającego oficera Zbigniewa Zapasiewicza w filmie „C.K. Dezerterzy”: „ W słowniku ludzi kulturalnych brak słów dość obelżywych na określenie pańskiego zachowania”… Czy przypomniane przez jednego z ostatnich dżentelmenów prawicy, Ludwika Dorna, używane przez brytyjskich parlamentarzystów wyrażenie: „kolega ostrożnie gospodaruje prawdą”, zamiast potocznego „pan kłamie”. Wiele razy przegrywałem debaty, gdy mnie poniosło, za to odnosiłem sukces, gdy udawało mi się osadzić oponenta w sposób, który określa się jako „uprzedzającą grzeczność”. A więc nawet z punktu widzenia skuteczności publiczność wciąż na szczęście premiuje kulturę i opanowanie, niekoniecznie chamstwo.

Sprawą, która budzi ostatnio najwięcej bodaj emocji, jest sprawa muzułmańskich uchodźców.  Strach jest znakomitą pożywką dla agresji, a wielu polityków prawicy i nie tylko uznało za stosowane trochę na tym strachu zarobić.  Zwolennicy humanizmu, postawy otwartej na inne kultury często niestety prowadzą swe krucjaty na rzecz przyjmowania uchodźców w sposób daleki od umiarkowanego czy parlamentarnego, nazywając swych oponentów naziolami, rasistami, drechami itp. Efektem jest w takich przypadkach jak zwykle nie tylko brak porozumienia, ale i brak dialogu, autentycznej wymiany myśli i argumentów, które tak łatwo zastąpić inwektywami.

Ostatnio między dwiema uczestniczkami Ruchu Sprawiedliwości Społecznej doszło do starcia słownego wokół ukraińskiej imigracji. Kiedy jedna zwróciła uwagę na to, że przybysze ze Wschodu podejmują pracę w Polsce za o wiele mniejsze wynagrodzenie niż to, na które godzą się Polacy, została określona jako rasistka i ksenofobka.  Problem dumpingu socjalnego ze strony imigrantów zarobkowych ma długą historię i lewica słabo sobie z nim radzi. Obrona żywotnych interesów ludzi pracy łączy się czy może łączyć z tzw. patriotyzmem ekonomicznym, który przybiera formy wręcz nacjonalistyczne. Jak inaczej bowiem określić choćby słynne, wymierzone w polską imigrację hasło „ Praca dla Brytyjczyków?” W cytowanym sporze obie kobiety miały więc po części rację. Jedna, bo problem zastępowania polskich pracowników tańszą siłą roboczą ze Wschodu nie jest wcale błahy ani wydumany. Druga, bo przy okazji takich konfliktów łatwo o postawy ksenofobiczne, o złamanie lewicowej zasady międzynarodowej solidarności ludzi pracy. Wyjściem, wcale niełatwym, jest walka o to by pracownicy zagraniczni mogli podejmować zatrudnienie na takich samych warunkach, jak Polki i Polacy. Jaskółka, która wprawdzie nie czyni wiosny, jest działalność Witalija Machinko, który organizuje napływających z Ukrainy pracowników w związek zawodowy.

Inny konflikt, gdzie racje nie są oczywiste, a spór o prawa pracownicze miesza się ze sporem o świecki charakter państwa jest handel w niedzielę. Zwolennicy zakazu handlu, do których zalicza się zdecydowana większość najbardziej zainteresowanych, pracowników tego sektora argumentują, że niedziela to dzień wolny tak od pracy, jak i od zajęć szkolnych, co sprawia, że jedynie tego dnia rodzina może być razem. Przeciwnicy, obok postawy „pro-konsumenckiej” uważają, że taki przepis to nieuprawnione ustępstwo na rzecz Kościoła i złamanie zasady państwa świeckiego.  Człowiek lewicy staje oto przed dylematem, czy poprzeć zakaz i domagających się go pracowników czy przeciwstawić się takiemu „klerykalnemu” prawu i wylądować w obozie liberalnym, który prawa konsumenta przedkłada nad prawa pracownicze. I znów obie strony konfliktu często w łonie samej lewicy nie przebierają w słowach.

Piotr Skwieciński, jeden z nielicznych prawdziwych inteligentów pośród dużej rzeszy prawicowych propagandystów zauważa słusznie, że brak głębszej refleksji nad przyczynami słabej integracji muzułmańskich przybyszów do Europy wynika z przyjętego przez całą zachodnią elitę przeświadczenia, że model, według którego rozwijają się społeczeństwa zachodnioeuropejskie jest nie tylko słuszny i dobry, ale też naturalny, bezalternatywny i uniwersalny.  Z tym stwierdzeniem jako socjalista i człowiek lewicy zgadzam się jak najbardziej. Pretensje do uniwersalizmu zachodniej kultury były przecież najważniejszym uzasadnieniem kolonialnych podbojów i kolonialnego wyzysku. Sęk w tym, że Skwieciński używa tego argumentu jako koronnego dla przekonania, że nie należy muzułmanów wpuszczać do Europy. Autor tym razem nie bierze pod uwagę społecznych przyczyn braku integracji, koncentrując się na religijnych i kulturowych. A przecież na tych samych przedmieściach Paryża, gdzie dziś są getta muzułmańskiej diaspory, sto lat temu gnieździła się rdzenna francuska biedota, która była równie mało zintegrowana jak obecnie Arabowie.

Jest też dla oczywiste, że przyjmowanie kultury i religii kraju, do którego się migruje nie jest rzeczą konieczną ani potrzebną, aby stać się użytecznym członkiem jakiegoś społeczeństwa i pożądanym sąsiadem.  Wymaga to jednak dobrej woli obu stron, miejscowych i przyjezdnych. Obecne argumenty brzmią tak jak gdyby ci ludzie sami się skazywali na izolację bez żadnej winy ze strony mieszkańców ich nowej, przybranej ojczyzny.  Może właśnie ów europocentryczny punkt widzenia sprawia, że miejscowi odwracają się plecami do przybyszów tylko dlatego, że nie starają się oni do nich upodobnić.  W przypadku Polski istnieje jeden ważki argument za nieotwieraniem naszego kraju przed uchodźcami z krajów muzułmańskich. Nie dlatego, żeby z ich strony coś nam groziło, ale właśnie dlatego, że przybysze mogliby być narażeni na wynikającą ze strachu, ignorancji i zwykłego szczucia na agresję a nawet fizyczne ataki ze strony naszych rodaków.  To wstydliwe, ale staliśmy się społeczeństwem o wiele bardziej podatnym na uprzedzenia rasowe i postawy wrogości wobec obcych niż nasi zachodni sąsiedzi.

Wróćmy jednak do tezy o nieuniwersalnym charakterze zachodniej kultury. Zgadzając się z nią możemy też stwierdzić, że nie mamy jej prawa narzucać innym. Czy zatem zarzut nieintegrowania się polegającego na dążeniu do utraty własnej tożsamości na rzecz tożsamości kraju osiedlenia jest uprawnione?  Czy to jednak znaczy, że ludzie wyznający różne religie i należący do różnych kręgów kulturowych nie mogą żyć obok siebie w pokoju, a nawet zgodzie? Oczywiście, że nie. Zanim USA i jego sojusznicy, w tym Polska, zniszczyły kilka państw muzułmańskich, w wielu krajach europejskich te społeczności współistniały pokojowo, a na ich styku powstawało wiele interesujących zjawisk kulturowych. Dopiero pojawienie się Państwa Islamskiego i nasilenie ataków terrorystycznych sprawiło, że popularne stały się poglądy mówiące o konieczności oddzielenia ludzi z różnych kręgów kulturowych. A to jest przecież dążenie islamskich fanatyków – oddzielenie wyznawców Allacha od niewiernych. Cała, więc antyislamska i antymuzułmańska nagonka i histeria to wielkie zwycięstwo islamskiego ciemnogrodu, któremu wtóruje ciemnogród europejski.

Współistnienie nie oznacza oczywiście pełnej wzajemnej akceptacji postaw i wartości.  Jak słusznie zauważył Leszek Kołakowski, akceptacja wartości sprzecznych z moimi oznacza, że moich własnych wartości się wyrzekam. Do tego przecież nikt rozsądny nie nawołuje.  Kiedy jednak wojnę, zderzenie cywilizacji zastąpi dialog i pokojowe współistnienie pojawi się miejsce na wzajemne kompromisy i ułożenie stosunków.  A obawa, że islam nas zaleje jest chyba tylko niezbyt uzasadnionym przypuszczeniem że jest on bardziej atrakcyjny niż chrześcijaństwo czy coraz popularniejsza na naszym kontynencie bezwyznaniowość.  Wiele krajów muzułmańskich, zanim zaczęto je niszczyć, bombardować, przechodziły już proces sekularyzacji. Wystarczy porównać jak nosiły się kobiety w Damaszku czy Kabulu, zanim rozpoczęto słynną wojnę z terroryzmem. Jest więc szansa granicząca z pewnością, że dla młodych pokoleń imigrantów zachodnia, świecka kultura wolna od ograniczeń obyczajowych i religijnych okaże się atrakcyjniejsza od tej przywiezionej.  Warunkiem jest jednak integracja społeczna, ekonomiczna imigrantów, która z kolei zależy od państw, które imigrantów przyjmą. Bo to nie tylko gest, ale i wielka odpowiedzialność.

Exit mobile version