Kraje europejskie, głównie państwa członkowskie UE, stanęły przed problemem, z którym nie bardzo wiedzą jak sobie poradzić. Pięknie brzmiące hasła o ludzkiej solidarności i potrzebie udzielania humanitarnej pomocy zderzają się zarówno z twardymi realiami, jak i z narastającą ksenofobiczną niechęcią o podłożu rasistowskim i religijnym.
Powojenna Europa przeżywa obecnie trzecią falą emigracji. Pierwsza miała miejsce przed około 50 laty, kiedy to w okresie korzystnej koniunktury zaczęło brakować pracowników – zwłaszcza tych, którzy mogliby wykonywać prace, jakich nie podjęliby się obywatele krajów Zachodu. Przybyszów nie tylko ochoczo witano, lecz również – jak w przypadku zapraszanych do Belgii Marokańczyków – wręcz zachęcano do przyjazdu, osiedlenia się i podjęcia pracy. Emigranci z Azji i Afryki z reguły kierowali się do swoich byłych metropolii, gdyż na ogół dobrze znali język swoich kolonizatorów. Do krajów nieposiadających kolonii, jak RFN czy Szwajcaria, przybywali w poszukiwaniu pracy Turcy i Jugosłowianie. Druga fala emigracji nastąpiła po przyjęciu do UE krajów Europy Wschodniej i otwieraniu dla ich obywateli rynków pracy. Zaczął się napływ nie tylko Polaków, lecz także niemile widzianych emigrantów z Rumunii.
Obecnie mamy do czynienia z kolejną falą emigracji – przede wszystkim z krajów afrykańskich i z Syrii. Dzisiejszy ruch emigracyjny tym różni się od poprzednich, że ludzie starają się dostać do Europy nie w poszukiwaniu pracy, lecz po to by ratować życie.
Realnym problemem jest brak możliwości zapewnienia uchodźcom odpowiednich warunków życia i pracy. Trudno bowiem wyobrazić sobie tworzenie trwałych obozów dla przesiedleńców, jak przypadku Palestyńczyków, których kolejne pokolenia żyją w takich właśnie obozach. Co prawda, do tego stopnia przyzwyczaili się oni do tej tragicznej sytuacji, że żyją tam w miarę normalnie – lecz przecież nie jest to rozwiązanie do przyjęcia w bogatej, bądź co bądź, Europie. Zwłaszcza, że na mocy prawa unijnego osoby ubiegające się o azyl mają mieć zagwarantowane prawo do pracy w okresie 9 miesięcy od przybycia.
Obawy przed niekontrolowanym napływem uchodźców podsycane są – z jednej strony – strachem przed wpuszczaniem islamskich ekstremistów wysyłanych przez tzw. Państwo Islamskie, które takie właśnie zamiary publicznie głosi. Z drugiej z kolei – daje się zauważyć narastanie tendencji rasistowskich wśród politycznych elit europejskich. We Francji od lat silny jest Front Narodowy. Ostatnio również w Danii, kraju deklarującym do tej pory otwartość wobec osób uciekających przed prześladowaniami, ponad 20 proc. głosów dostała partia nacjonalistycznych ksenofobów – Duńska Partia Ludowa, która podczas kampanii wyborczej opowiadała się przeciwko przyjmowaniu pozaeuropejskich uchodźców, a także przeciw imigrantom z Bułgarii i Rumunii.
Na czele europejskich rasistów znajduje się rządzący już drugą kadencję bogobojny premier Viktor Orbán. Jego najnowszym pomysłem jest budowa muru o długości 175 km na granicy z Serbią. Ma to kosztować 96 milionów euro – raczej znaczna kwota, którą można by przeznaczyć na przykład na pomoc dla przesiedleńców. Władze w Budapeszcie tłumaczą jednak, że bogate kraje europejskie odsyłają z powrotem uchodźców, którzy przybyli tam przez Węgry, przekraczając granicę z Serbią.
Dla Węgier może to stanowić problem, jednak na mocy członkostwa w UE kraj ten zobowiązany jest do przestrzegania tzw. Dublin Regulation – zgodnie z którą uchodźcy mają prawo do uzyskania azylu w pierwszym państwie członkowskim, do którego przybyli. Dlatego też Niemcy czy Austria chętnie pozbywają się kłopotu z uchodźcami, odsyłając ich z powrotem na Węgry. W odpowiedzi Budapeszt jednostronnie zawiesił obowiązywanie unijnego prawa do azylu. Albowiem – według rzecznika węgierskiego rządu – jego kraj „jest najbardziej przeciążony wśród państw członkowskich UE” napływem imigrantów. Jego słowa, delikatnie rzecz ujmując, nie są całkowicie zgodne z prawdą. Liczba ok. 60 tys. uchodźców, którzy w tym roku przekroczyli granicę z Serbią, jest zbliżona do liczby przesiedleńców, którzy dotarli do Grecji (63 tys.) i Włoch (62 tys.).
Niechęć węgierskich władz do przyjmowania uchodźców nie wynika wyłącznie ze wspomnianego wyżej „przeciążenia”, lecz także jest wyrazem ksenofobicznej linii programowej rządu w Budapeszcie. Nie kto inny, jak sam premier Orbán mówił w wywiadzie dla dziennika „Napi Gazdaság”, że „wielokulturowość oznacza współistnienie islamu, religii azjatyckich i chrześcijaństwa; będziemy czynić wszystko, aby Węgry od niej uchronić”.
Jak wiadomo, niechęć do wielokulturowości nie jest wyłącznie węgierską cechą. Również w Polsce odzywają się głosy „humanistów”, którzy wprawdzie są w stanie zaakceptować uchodźców z Syrii, lecz tylko chrześcijan.
Zmuszone do przyjmowania uciekinierów z terenów zmagań wojennych kraje Unii Europejskiej stanęły przed dwoma problemami. Pierwszy – w jaki sposób zapewnić (czy choć spróbować zapewnić) uchodźcom w miarę godziwe warunki egzystencji. Drugi – jak powstrzymać kolejne fale przesiedleńców. Ten drugi problem starano się rozwiązać w sposób siłowy – poprzez walkę z przemytem uchodźców. Przypływają oni głównie z Libii, który to kraj po obaleniu Muammara Kadafiego jest w stanie permanentnej wojny. Ponadto przez uciekinierów z innych państw afrykańskich traktowany jest jako kraj tranzytowy na drodze do Europy.
Faktem jest, że sam proceder przemytniczy jest godny potępienia, a zorganizowani w gangi przemytnicy żerują na zmuszonych do emigracji ludziach, pobierając od nich horrendalne opłaty oraz narażając ich życie; według danych Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji, od stycznia do czerwca na morzu straciło życie 1865 osób. Ale jest również faktem, że ludzie uciekający przed śmiercią nie mają innego wyjścia – także dlatego, że Europa nie myśli nad tym, aby zapewnić im bezpieczny transport, oddając pole przemytnikom.
W celu zapobieżenia przemytowi ludzi, Unia zdecydowała się na najprostszy sposób. Zapowiedziano monitorowanie ruchu jednostek pływających przewożących emigrantów, do czego mają być użytych 15 okrętów oraz samoloty, śmigłowce i drony. Koordynująca te działania misja ma zadecydować, czy wobec tych statków i łodzi można użyć siły. Jak to uzasadniała szefowa unijnej dyplomacji Federica Mogherini, „dzięki tej operacji zwalczamy biznes tych, którzy czerpią korzyści z nieszczęścia emigrantów”.
Jakakolwiek mogłaby to być walka, jej ofiarami będą nie tylko przemytnicy, lecz także ci, których życie należałoby ratować. Zwraca na to uwagę autorka raportu organizacji Human Rights Watch, Judith Sunderland twierdząc, iż „każde użycie siły przeciwko przemytnikom powinno być stopniowane w taki sposób, aby zabezpieczyć życie, bezpieczeństwo i prawa osób ubiegających się o azyl, którzy znaleźli się w rękach przemytników”.
Unia najchętniej prowadziłaby te działania w pobliżu wybrzeży Libii. Do tego jednak potrzebne jest przyzwolenie w postaci rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ oraz zgoda władz libijskich – mimo tego, że w kraju tym funkcjonują dwa wzajemnie się zwalczające rządy. A takiej zgody nie ma. Dowódca sił powietrznych podporządkowanych uznanemu przez społeczność międzynarodową rządowi w Tobruku, Sakr al-Dżaruszi, już zapowiedział, że „każdy statek, który bez uprzednich ustaleń i zgody znajdzie się na wodach terytorialnych Libii, stanie się celem ataku ze strony libijskiego lotnictwa”. Swoje negatywne stanowisko w tej kwestii wyraża również konkurencyjny rząd, mający swą siedzibę w nominalnej stolicy Libii – Trypolisie. Minister spraw wewnętrznych tego rządu wyraźnie stwierdził, że UE ani nie bierze pod uwagę trudnej sytuacji wewnątrz Libii, ani też nie stara się koordynować swych działań z libijskimi władzami.
Sprawa uchodźców była – obok sytuacji w Grecji – podstawowym tematem zeszłotygodniowego szczytu Unii Europejskiej. Koncentrowano się głównie na rozmieszczeniu przesiedleńców na terenie poszczególnych państw członkowskich. Ze względu na opór niektórych krajów, w tym Polski, zrezygnowano z pierwotnie planowanej tzw. kwoty, czyli ustalenia liczby uchodźców, których miałby przyjąć każdy kraj członkowski. Wspomniany już węgierski premier Viktor Orbán określił kwotowe propozycje Komisji Europejskiej wręcz jako znajdujące się „na granicy szaleństwa”. Jednolite, przeciwne kwocie, stanowisko zajęły też solidarnie państwa Grupy Wyszehradzkiej.
W tej sytuacji decyzję co do liczby przyjmowanych uchodźców pozostawiono poszczególnym państwom. Dotyczy to około 40 tys. osób aktualnie przebywających w Grecji i we Włoszech, których przesiedlenie do innych krajów rozłożono na dwa lata. Państwa członkowskie zostały zobowiązane do określenia do końca lipca, jaką liczbę emigrantów mogą przyjąć. Jak na razie, tylko Niemcy zadeklarowały chęć przyjęcia 8 tysięcy uchodźców – o 763 osoby mniej niż przewidywała to kwota. Ponadto Grecja i Włochy, będące krajami ponoszącymi największe koszty związane z utrzymaniem przesiedleńców, mają otrzymać wsparcie finansowe. W pierwszych dniach sierpnia okaże się, czy kraje Unii są skłonne do przyjęcia u siebie całej liczby 40 tysięcy czy też część uchodźców pozostanie nadal w Grecji i we Włoszech. Ponadto należy liczyć się z dalszym napływem emigrantów – a w tej materii Unia nie ma żadnego sensownego pomysłu.
Nie da się ukryć, że państwa członkowskie Unii – przynajmniej te najbardziej znaczące – są w dużej mierze odpowiedzialne za pojawienie się problemu uchodźców. Opinię taką dobitnie wyraził szef kancelarii Kremla. „Przekształciliście Libię w drugą Somalię, a teraz jesteście zaskoczeni przybywającym stamtąd potokiem uchodźców” – oświadczył Siergiej Iwanow, nie bez złośliwości dodając dobrą radę: „Należy najpierw pomyśleć zanim się zrobi cokolwiek”.
Z kolei przewodniczący Komunistycznej Partii Czech i Moraw, Vojtěch Filip, odpowiedzialnością za problem uchodźców obarcza Stany Zjednoczone. Jego zdaniem, USA prowadzą politykę chaosu, wszczynając działania zbrojne w Afryce i na Bliskim Wschodzie, natomiast skutki tych działań ponosi Europa. „Ich nie dotyczy imigracja z krajów, które same zdestabilizowały, do nich nie kierują się statki pełne uciekinierów” – mówił o Stanach Zjednoczonych.