Z rozbawieniem obserwuję polityczne wygibasy posła Stanisława Piotrowicza, który dwoi się i troi, by dowieść, że już jako prokurator w PRL miał czarne, antykomunistyczne podniebienie. A ówczesnych opozycjonistów nie oskarżał, lecz bronił. Choć dokumenty i świadkowie mówią coś odwrotnego.
Z rozbawieniem, bo zaiste niepotrzebnie to czyni. I ze spokojem ducha może dalej tworzyć prawne i ideologiczne fundamenty dla nowego ustroju autorytarnego dla chwały i wszechwładzy Wielkiego Jarosława. Nie różni tym się bowiem od setek tysięcy polskich inteligentów, którzy po transformacji w 1989 r. postąpili podobnie i dziś dobrze się mają.
Ale przyczyny tego stanu rzeczy są głębsze, niż wskazują dzisiejsze pyskówki polityczne. Spróbujmy je tu pokrótce naszkicować.
Ideologowie po recyklingu
Wiadomo oto, że antykomunizm i wykluczenie marksizmu stanowią u nas podstawowe idee dla legitymizacji kształtowanego po czerwcu 1989 roku ustroju. I mimo, że opozycja, która przejęła wtedy władzę, nie była ani liczna, ani zbyt tęga umysłowo, ich upowszechnienie dokonało się pomyślnie i w miarę szybko.
Bynajmniej jednak nie dlatego tylko, że spłynął na polską ziemię Duch Święty, a rządzących wspomogły zastępy anielskie. Stało się to głównie za sprawą tych inteligentów, którzy – jak ongiś Piotrowicz – nawet tuż przed czerwcowymi wyborami deklarowali przywiązanie do socjalistycznej ojczyzny i marksistowski światopogląd. A był ich, doprawdy, legion.
To oni (poza wąską grupą) po politycznym recyklingu nawrócili się na „prawdziwą” dla Polaków wiarę. Szybko stali się niezastąpieni na uczelniach, w „odnowionych” albo nowych gazetach; w telewizji, radiu i w wydawnictwach. Zasilili też nie tylko aparaty represji kierownicze kadry wszystkich powstających partii, łącznie ze skrajnie prawicowymi.
Chwalą ich więc proboszczowie, jako prawych katolików. Trzymający zaś władze – cenią jako fachowców. I już zapomniano, że wielu z nich (także bezpartyjnych) niemal każdy dzień przed transformacją zaczynało od uniżonego telefonu do właściwego sobie komitetu PZPR, jak po niej – od modlitwy.
Aż się wierzyć nie chce, że wszystko to poszło tak prosto. Niejako z dnia na dzień.
Prawdziwy etos inteligencji
Nie należy wszakże temu się dziwić i moralizować. Wietrzyć w ich postawach wiarołomstwo, obłudę czy cynizm. Przeciwnie: takie ich postawy stanowiły (i stanowią) normalny sposób zachowania się inteligencji, jako swoistej klasy. I to nie pierwszy raz w historii.
To na pozór tylko kierują nimi „wartości”: uczciwość intelektualna, poszukiwanie (nawet niewygodnej) prawdy, bezkompromisowość w jej głoszeniu, odwaga oraz walka o właściwe warunki jej społecznej obecności. Faktycznie przyświeca im tylko to, co wypływa z ich statusu społecznego.
Klucza zaś do jego zrozumienia już dawno temu dostarczył Marks w swych „Teoriach wartości dodatkowej”. Pokazał tam, iż inteligencja jest tylko klasą sług. Służba jej natomiast polega m.in. na tym, że wytwarza intelektualne środki i zasady legitymizacji każdego a k t u a l n i e panującego ustroju politycznego i ekonomicznego. Ale już za to, czy panuje taki lub inny system, nie czuje się odpowiedzialna. Słudzy bowiem nie powołują swych panów. Oni się tylko u nich najmują.
Wszystkie zaś ustroje są z perspektywy tej klasy tylko nieprzewidywalnymi wytworami społecznych żywiołów, które powołują jednych i degradują innych panów.
Owa klasa sług czuje się wszakże odpowiedzialna za to, czy używane przez nią środki legitymizacji są skuteczne, czy nie. W ich przecież tworzeniu i stosowaniu wyraża się jej r z e c z y w i s t y etos i fachowość. Od tego też zależy prestiż jej członków, ich pozycja społeczna, standard życia. Prawda natomiast, i inne aksjologiczne cymelia, jeżeli okazują się w tej służbie pożyteczne, zostaną użyte tylko w myśl zasady: „Po co kłamać, skoro prawda się bardziej opłaca”.
Jeśli jednak mogłaby ona zaszkodzić w legitymizacji panującego ustroju, bo odbiega od norm panującej poprawności politycznej, stworzy ona mniej lub bardziej ponętne intelektualnie sposoby obniżenia jej rangi lub całkowitego zdezawuowania.
Celują w tym zwłaszcza dziennikarze i nauczyciele. Jednakże politologowie, socjologowie, filozofowie, ekonomiści czy prawnicy też nie są od nich gorsi. Zdarzało mi się nie raz spotykać dawnych, żarliwych towarzyszy, którzy po politycznych przemianach cieszyli się jak dzieci, że wiele z tego, co dotąd pisali, łatwo daje się uzgodnić np. z tzw. „społeczną nauką” Kościoła lub wprost z filozofią Jana Pawła II. Narzekali też głośno na „komunę”.
Dopełnieniem zaś tego były po 1989 r. specyficzne praktyki akademickie (zwłaszcza w obrębie dydaktyki). Polegały one na prymitywnym podmienianiu tego, co w minionym ustroju uchodziło za ideologicznie pozytywne na to, co poprzednio było negatywne, a teraz pachnie perfumami antykomunizmu, jak nie przymierzając dzisiaj filozof (i europoseł) Legutko.
Nic więc dziwnego, że w tej sytuacji od czasu transformacji ustrojowej w 1989 r. nie pojawiły się żadne rzetelne badania nad recepcją Marksa, choćby w okresie istnienia PRL oraz badania nad nurtami i filozoficznymi sporami w ówczesnych wersjach marksizmu. Brak również analiz ich społecznego, ideologicznego i politycznego uwikłania.
Naturalne więc, że najczęściej spotykaną postawą w inteligenckiej klasie sług, legitymizujących aktualny ustrój, dominuje pogardliwe sprowadzanie całokształtu ówczesnych praktyk teoretycznych marksistów do wypełniania ideologicznych, zależnie od doraźnych zapotrzebowań rządzącej wtedy partii. Jest to łatwe, przyjemne i uchodzi nawet za eleganckie.
Inteligent w kapitalizmie
Należy jednak dodać, że współczesne funkcjonowanie owej klasy zostało przesądzone już w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku. Wraz z – jak to zauważa M. Weber – postępującą „amerykanizacją” uczelni i instytucji naukowych. Polegała zaś ona na ich przekształcaniu w kapitalistyczne przedsiębiorstwa państwowe, którymi zarządza się przy udziale ogromnych środków finansowych i rzeczowych. Właśnie po transformacji owa „amerykanizacja” została narzucona także naszej inteligencji.
Sprawia to, że sytuacja pracownika naukowego (także więc filozofa, socjologa, politologa, ekonomisty itp.) jest taka sama, jak robotnika w fabryce. Obaj bowiem są oddzieleni od środków produkcji. Naukowy zaś pracownik (jak i robotnik) całkowicie zdany jest nie tylko na zależność finansową, ale i na przydzielone mu środki pracy (m.in. biblioteki, sale wykładowe, gabinety i ich wyposażenie, dzisiaj komputery itp.). „W rezultacie – pisze Weber – jest on w równym stopniu zależny od dyrektora instytutu, co pracownik w fabryce (dyrektor instytutu uważa bowiem w całkiem dobrej wierze, że ów instytut jest „j e g o” i że to on w nim rządzi) i znajduje się często w podobnie krytycznym położeniu jak każdy „proletariusz” oraz asystent amerykańskiego uniwersytetu”.
Niestety autor „Nauki jako zawodu i powołania” nie rozwija tego wątku. A szkoda. Stwarzał bowiem szansę badania wpływu tej kapitalistycznej zależności na produkowanie ideologicznych środków legitymizacji ustroju przez zorganizowaną w państwowych aparatach ideologicznych klasę akademickich sług. Te bowiem kapitalistyczne przedsiębiorstwa naukowe to hierarchiczne struktury podwładnych i przewodzących, których władza, podobnie jak w fabryce nad pracą robotnika, rozciąga się tutaj na przedmiot ich pracy oraz wpływa na charakter, ideologiczną wymowę i jakość jej rezultatów.
Jeśli więc nie akceptujemy naiwnie idealistycznego poglądu, że wszyscy pracownicy danego naukowego przedsiębiorstwa (jak i zresztą funkcjonariusze aparatów ideologicznych i represji) kierują się tylko uczciwością intelektualną, to trzeba też przyjąć, że podstawową przesłanka ich działań jest utrzymanie się na stanowisku i wspinanie się po szczeblach zarówno naukowej, jak i administracyjnej hierarchii.
Nie przypadkiem więc niemal powszechnie obowiązuje dziś w Polsce norma, że gdy się z kimś (zwłaszcza wysoko utytułowanym) rozmawia o dowolnym problemie z teorii historii, ekonomii, polityki czy kultury – dialog ma szansę być rzeczowy, dopóki nie nastąpi konieczność pozytywnego odwołania się np. do Marksa. Wtedy znika często meritum sprawy. Rozmówca wpada w roztargnienie, lub, co nierzadkie, wzrusza ramionami i wypomina Marksowi grzechy komunizmu i zbrodnie rewolucjonistów. I to mimo faktu, że wiele ze znaczących jego odkryć już dawno weszło do akademickiego elementarza myślenia o świecie społecznym, ekonomii i polityce. Tak, jakby polityczna anatema i prawna kryminalizacja stanowiły kryteria prawdy i wyznaczały zarazem rangę teoretyczną i zasady selekcji źródeł poznawczych oraz sposobów odnoszenia się do nich.
Służba bowiem „zobowiązuje”, jak konieczność zarabiania na chleb i paliwo do samochodu. A chęć utrzymania publicznej obecności, i to na pierwszym planie, usprawiedliwi wszystko.
W tej sytuacji, niestety, niejeden z takich poważnych intelektualistów obiektywnie obniża swe loty do medialnej, ale poprawnej politycznie, magmy ideowej. I jest często z nim tak, jak było z pewnymi dziewiętnastowiecznymi intelektualistami francuskimi z ich stosunkiem wobec ówczesnej rzeczywistości społecznej, którzy – jak czytamy w „18 Brumaire Ludwika Bonaparte” – w teorii docierali zaledwie tam, gdzie w praktyce dochodzą sklepikarze, albowiem mają wspólny horyzont myślenia i postępowania.
I na miarę tego horyzontu, niestety, dokonuje się wciąż legitymizacja panującego nam ustroju. Każdy widzi, jaka to czyni klasa i z jaką klasą.
Dlatego i na Piotrowicza patrzeć trzeba bez moralizatorskiego oburzenia. Co najwyżej ze spokojem i ironią