Zdaniem Bretta McGurka, dyplomaty reprezentującego Baracka Obamę na spotkaniu koalicji anty-IS, Państwo Islamskie (nazywane przez niego „wynaturzonym kalifatem”) traci siły. Tymczasem terroryści zabili kolejne 29 osób.
Wydaje się, że sukces w wojnie z Państwem Islamskim jest ogłaszany mocno przedwcześnie. Wprawdzie sekta traci kontrolę zarówno nad okupowanymi terenami w Syrii, jak i w samym Iraku, jednak liczba zamachów terrorystycznych zamiast spadać – rośnie. W ostatnią niedzielę 20 km na północ od Bagdadu doszło do zaplanowanego ataku na zbiorniki z gazem ziemnym. Rebelianci wdarli się na teren gazowni; doszło do strzelaniny, w której zginęło 14 osób, 27 funkcjonariuszy ochraniających obiekt zostało rannych. W Latifijji wybuchł samochód pułapka, zabijając siedem osób, w Bagdadzie doszło do co najmniej trzech innych ataków – wszystkie miały miejsce na targach i w miejscach, gdzie przewija się dużo ludzi. W sumie, jak podaje policja i rząd, w niedzielę zginęło 29 osób, wielokrotnie więcej zostało rannych. Od ostatniej środy terroryści zabili ponad 140 ludzi.
W porównaniu do lata 2014 roku, kiedy Państwo Islamskie było u szczytu potęgi i kontrolowało 40 proc. powierzchni Iraku, faktycznie udało się – dzięki działaniom koalicji 66 państw, wśród których znajdują się zarówno Stany Zjednoczone, jak i Rosja – zepchnąć sektę do defensywy i zmniejszyć obszar będący pod jej wpływem do 14 proc. powierzchni kraju. Wciąż kontroluje drugie po Bagdadzie miasto, Mosul, a także wiele innych ośrodków, m.in. umierającą z głosu Faludżę, którą od kilku tygodni próbują zdobyć siły rządowe. Według ONZ w mieście znajduje się ok. 50 tys. osób na granicy śmierci głodowej.
Daisz zmieniło taktykę działania – im więcej militarnych porażek, tym więcej zamachów terrorystycznych, których ofiarami jest głównie ludność cywilna. Trwająca już od dwóch lat wojna rządu z Państwem Islamskim doprowadziła do najgłębszego kryzysu humanitarnego w historii Iraku – 10 mln ludzi potrzebuje natychmiastowej pomocy, 3.8 mln musiało opuścić swoje domy.