Od trzech dni w mieście Basra na południu Iraku, ośrodku przemysłu naftowego, trwają gwałtowne zamieszki, w których zginęło już co najmniej 7 osób, jest wielu ciężko rannych. Gdy tłum podszedł pod siedzibę władz lokalnych, siły bezpieczeństwa otworzyły ogień. Ludzie protestują przeciw brakowi podstawowych usług publicznych, niskim płacom, bezrobociu i korupcji władzy. ONZ zaapelowała już o niestosowanie „śmiercionośnej broni”.
Basra stała się miejscem protestów już na początku lipca, gdy robotnicy wyszli na ulice z takimi samymi postulatami. Od tego czasu zginęły już co najmniej 22 osoby. W mieście chronicznie brakuje prądu i wody, a kiedy w połowie sierpnia woda w końcu pojawia się w kranach, 20 tys. ludzi musiało szukać pomocy w szpitalach regionu z powodu zbiorowego zatrucia. Woda była skażona. To wznowiło protesty.
Minionej nocy znowu tysiące robotników z miejscowych rafinerii palili opony próbując zablokować główne drogi regionu i ulice miasta. Wcześniej mieszkańcy Basry zaatakowali koktajlami Mołotowa budynki władz. Część z nich doszczętnie spłonęła. Jeszcze lipcu rząd iracki zapowiedział plan budowy infrastruktury na oszczędzonym przez obecną wojnę lecz zaniedbanym południu kraju, jednak manifestanci nie wierzą w te obietnice.
Premier Iraku Hajdar al-Abadi twierdzi, że rozkazał dwa dni temu nie strzelać prawdziwymi kulami przeciw protestującym, lecz organizacje praw człowieka i dziennikarze obecni na miejscu są pewni, że rozkaz ten musiał być zlekceważony, gdyż wczoraj szpitale przyjęły dziesiątki rannych od wojskowych kul. Miejscowy komendant, generał Dżamil asz-Szummari, mówi o 30 rannych policjantach i wojskowych. Sytuacja w regionie pozostaje bardzo napięta, rząd kieruje tam dodatkowe siły bezpieczeństwa.