Od wczoraj co najmniej 22 Palestyńczyków straciło życie w lotniczych bombardowaniach izraelskich. Zaczęło się od izraelskiego zamachu na dom Baha Abu al-Aty, dowódcy Palestyńskiego Dżihadu Islamskiego (PDI) w północnej części Strefy. Przed świtem Al-Ata zginął z żoną Asmą na miejscu, co wywołało replikę jego organizacji: wystrzelono ponad dwie setki rakiet własnej roboty w kierunku Izraela. Nikogo nie raniły. Wtedy Izraelczycy pokazali swą przewagę: ich bomby zabijają bez problemu.
PDI to powstała w latach 70. ub. wieku organizacja palestyńskiego ruchu oporu, starsza niż Hamas, ale dużo mniejsza, radykalna, bez jego szerokiej bazy społecznej. Jej zbrojne ramię – Brygady Al-Kuds – to dla Izraela terroryści, podobnie jak dla Amerykanów i Unii Europejskiej. PDI nie kontroluje Gazy, broni jej w imię „ojczyzny i sprawiedliwości”, przeciwstawiając się terrorowi izraelskiemu w miarę swych ograniczonych możliwości. A premier Netanjahu chce zakończyć swą władzę tradycyjnymi fajerwerkami w Gazie.
„Skończcie z atakami, bo przyjmiecie jeszcze więcej ciosów” – przestrzegał Netanjahu dziś rano, po zwołaniu „gabinetu bezpieczeństwa”. Izraelskie miejscowości wokół Strefy przeżyły wycie syren alarmowych, jak w Strefie.
Tyle, że palestyńskie pociski nadpaliły gdzieś dachówkę pomieszczenia przemysłowego, a izraelskie robiły wielkie kratery w zabudowanej ziemi tak, że zabitych trudno się doliczyć. Mimo to Palestyńczycy z Gazy, w tym PDI, odpowiedzieli oficjalnie: „Damy nieprzyjaciołom lekcję, którą zapamiętają”. Inaczej mówiąc, na razie nie widać końca bombardowań.
Izraelczycy pozamykali szkoły, uniwersytety i resztę instytucji publicznych aż po Tel-Awiw, oddalony ok. 70 km od Strefy. W Gazie to samo. Naczelny dowódca izraelskiej armii okupacyjnej Aviv Kochavi tłumaczył dziś, że trzeba było zlikwidować al-Atę, bo „przygotowywał zamachy”, co jest zawsze prawdopodobne. Podczas gdy cywile po obu stronach drutów Gazy czują się mocno niepewnie, ONZ próbuje zorganizować jakieś rokowania w Egipcie, by zażegnać większy kryzys.