Site icon Portal informacyjny STRAJK

Jak Szumlewicz na lud się obraził

www.flickr.com/photos/jaquemart

A może to nie my powinniśmy pouczać dziś lud, ale uczyć się od ludu? Zamiast wymagać, żeby zrozumiał nasze diagnozy, zrozumieć, dlaczego głosuje i odbiera politykę tak, a nie inaczej? W końcu to my, „lewicowe elity” – jak nazywa nas Szumlewicz – żyjemy z produkcji i obróbki wiedzy. Jeżeli nie potrafimy jej spożytkować, by zrozumieć źródła sukcesu prawicowego populizmu, to kiepscy z nas pracownicy i chyba nie mamy prawa w tej sytuacji wymagać, by reszta społeczeństwa nadążała za naszymi diagnozami?

Piotr Szumlewicz w swoim komentarzu do „Listu do środowisk lewicowych”, podpisanym przez 339 osób, zapisał jego sygnatariuszki i sygnatariuszy do obozu zwolenników tzw. „dobrej zmiany”, wykazując się niezrozumieniem, które stanowi reprezentatywny przykład zjawiska dużo bardziej ogólnego i szkodliwego dla polskiej lewicy: porzucenia klasowej analizy rzeczywistości społeczno-politycznej, które skutkuje m.in. tym, że przedstawicielki i przedstawiciele lewicy dokonują wyborów, których dokonać wypada i z którymi im samym jest do twarzy, ale które przekładają się na całkowitą hegemonię prawicy.

Polowanie na symetrystów

Polemika Szumlewicza z diagnozą i strategią zarysowaną w liście opiera się na wytykaniu jego sygnatariuszkom, że te nie potrafią dokonać właściwej oceny przemian, jakich doświadczyła Polska po upadku PRL. Redaktor przyłącza się do chóru liberalnych publicystów, którzy od miesięcy dyscyplinują lewicowców, którzy w obliczu konfliktu politycznego PiS z liberalną opozycją próbują mówić własnym głosem. Te z głosy z lewej (i nie tylko) – Rafała Wosia, Jana Sowy, Grzegorza Sroczyńskiego, Adriana Zandberga, Aleksandry Bilewicz, Bartłomieja Radziejewskiego – doczekały się już nawet łatki „symetryzmu”. Symetryzm to stanowisko, które – w największym uproszczeniu – zakłada, że dużą odpowiedzialność za sukces PiS i przyzwolenie na realizowane przez partię Jarosława Kaczyńskiego reformy, ponosi Platforma Obywatelska – czy szerzej – obóz liberalny. Symetryści są przez swoich adwersarzy oskarżani o to, że relatywizują antydemokratyczne, antypaństwowe czy antykonstytucyjne działania PiS ciągłą krytyką rządów koalicji PO-PSL czy nawet całego projektu III RP z neoliberalnym i konserwatywnym charakterem transformacji ustrojowo-gospodarczej, na którym został on oparty. Polowanie na symetryzm sięgnęło poziomu absurdu w ostatnim tekście paleoliberała Janusza Majcherka z „Polityki”, w którym oskarżył on nie tylko lewicowych publicystów i zwolenników partii Razem, ale nawet filmowców o to, że pokazując biedne dzieci i sympatycznych złomiarzy zbudowały obraz Polski w ruinie. Niczym stalinowski publicysta Majcherek złości się, że nadbudowa kulturalna nie nadążyła w III RP za gospodarczą bazą: a ta, jak wiadomo, według liberałów nie pozostawia Polkom i Polakom powodów do niezadowolenia.

Krytyka symetryzmu jest o tyle zmyślna, że formułowana – choć nie wprost – z opozycji obrony prawicowej hegemonii, która opiera się m.in. na dominacji całego życia publicznego przez konflikt PO-PiS. Każąc lewicy wybierać – po której jesteś stronie – pozbawia się ją możliwości własnego definiowania zasadniczego sporu, ustawiania podziałów politycznych i budowania wokół nich hegemonicznej narracji. Rzekomo centrowa – czytaj: neutralna, wyważona i obiektywna – krucjata przeciwko symetrystom uchodzi za takową tylko dlatego, że centrum jest wysunięte mocno na prawo i służy starciu dwóch obozów, w którym nie ma miejsca na lewicę.

Kuszące byłoby skontrowanie Piotra Szumlewicza przy użyciu argumentów symetrycznych do jego własnych: bez większego trudu można by wskazać, że jego polemika łudząco przypomina propagandę obozu liberalnego, a konkretnie jego SLD-owskiego skrzydła, że „Tuskowe widmo” ciepłej wody w kranie nawiedziło lewicę i opętało wielu publicystów i polityków. Tylko po co? Ilekroć zarzucamy sobie bycie „ukrytą opcją PiS-owską” albo „kryptoliberałami” pozostajemy w ramach ról rozpisanych przez prawicę. Nasz „List do środowisk lewicowych” jest wołaniem o zmianę tej sytuacji. Interpretowanie go z perspektywy utartych kolein, z których próbuje nas on wyprowadzić, potwierdza jedynie zawartą w nim diagnozę: gdy wchodzimy w nie swoje podziały, mówimy nie swoim głosem.

Zbawić demokrację od jej zbawców

Czy się to lewicy podoba czy nie, dzięki prawicowej hegemonii, która nakazuje jej w imię „mniejszego zła” bronić wraz z liberałami zdobyczy ostatnich 28 lat przed „złem większym”, jakim jest PiS, klasa ludowa – grupa, dla której ponoć ma istnieć lewica – ma sporo argumentów, słusznych lub nie, by postrzegać lewicę jako skrzydło projektu III RP. Projektu, który – jak się właśnie przekonujemy – ma bardzo wątłą legitymizację społeczną. Nasze prywatne oceny nie mają tu większego znaczenia. Nie ma co obrażać się na fakty. A te są takie, że wystarczyła jedna porażka wyborcza z prawicowymi populistami, dzięki której uzyskali oni samodzielną większość w parlamencie, by – wraz ze „swoim” prezydentem – tak starannie budowana, z tyloma ponoć sukcesami, demokratyczna i proeuropejska Polska, która nawet ze światowego kryzysu gospodarczego wyszła suchą stopą, posypała się jak domek z kart.

W tej sytuacji lewica może oczywiście do społu z liberałami przekonywać – tak jak robi to Szumlewicz – że ostatnich 28 lat oprócz porażek przyniosło także wiele sukcesów, że ocenę tego okresu należy zniuansować, dostrzec, że był on niejednorodny, wypełniony krokami w przód i w tył. Jednak tłumaczenie ludziom świata, udowadnianie im, że wybierając PiS dokonali błędnego wyboru, źle rozpoznali swoją sytuację – bez względu na to, czy tak rzeczywiście było, czy nie – stawia lewicę po stronie przemądrzałych elit, które odmawiają społeczeństwu czegoś, co jest absolutnym, elementarnym standardem demokracji, tej samej demokracji, której ponoć chcą bronić: prawa wyboru.

Przykłady z ostatnich miesięcy powinny dać nam do myślenia. Ilekroć liberalno-lewicowy mainstream, ze swoimi autorytetami i mediami prezentuje konflikt polityczny jako wybór między „dobrem” a „złem”, „racjonalnością” a „szaleństwem”, „odpowiedzialnością” a „awanturnictwem”, sfrustrowani wyborcy otrzymują dodatkowy powód, by zagłosować za opcją drugą i utrzeć nosa pięknym, młodym i bogatym z wielkich ośrodków. To nie tylko casus z naszego podwórka – druga tura wyborów prezydenckich. Analogiczne tendencje dały o sobie znać przy wyborze Trumpa czy Brexicie. Z drugiej strony, w przypadku Jeremy’ego Corbyna, Berniego Sandersa czy Syrizy, lewicę wywindował ten sam mechanizm, na którym zazwyczaj zyskują populiści prawicowi. Znamy to dobrze, zostało to opisane lata temu: im większa obrona centrum i ucieczka od konfliktu politycznego, z tym większą siłą polityka powraca w swoich bardziej wyrazisty odcieniach. Zazwyczaj są to odcienie prawicowe, ponieważ lewica – po upadku bloku wschodniego i przejściu na pozycje socjalliberalne – stała się integralną częścią kontestowanego centrum, zostawiając po sobie pustą przestrzeń do zagospodarowania. Obrona demokracji przed antyliberalnymi ruchami prawicowymi, takimi jak PiS, dla wyborców tych partii okazuje się modelowym przykładem zawieszenia prawa wyboru: możecie głosować, o ile głosujecie właściwie. Jest to obrona spóźniona, walcząca już ze skutkami depolityzacji polityki, a nie z jej przyczynami, których powinniśmy szukać po lewej stronie.

Rozwiązać lud i wybrać sobie własny

Niestety lewica nader często dołącza – tak jak w swoim tekście Szumlewicz – do obozu oburzonych besserwisserów. Przypomina się Bertolt Brecht: „Czy nie byłoby prościej, gdyby rząd rozwiązał lud i wybrał sobie jakiś nowy?”. Trzeba sobie zadać pytanie, co – poza osobistym samozadowoleniem – przynoszą prowadzone w gronie analityków polityki, oparte na danych statystycznych i rozpoznaniach książkowych dyskusje o tym, czy transformacja się udała i kto ją naprawiał lub psuł. Czy racje, do których chodzimy, mają jakieś większe znaczenie dla elektoratu? Tego samego elektoratu, z którego ponad połowa nie przeczytała rocznie ani jednej książki i w którym średni wynik matury z WOS wyniósł 26 procent? Oczekiwanie, że chłodna analiza – czymkolwiek miałaby ona być – prowadzi do podobnych wniosków, co ocena rzeczywistości społeczno-politycznej dokonywana z poziomu osobistych odczuć, podyktowanych m.in. uwarunkowaniami klasowymi, graniczy z naiwnością. I jest zwyczajnie szkodliwe, gdy prowadzi lewicę do tego, by wraz z liberałami załamywać ręce, że lud taki niewykształcony, podatny na manipulacje i populizm.

A może to nie my powinniśmy pouczać dziś lud, ale uczyć się od ludu? Zamiast wymagać, żeby zrozumiał nasze diagnozy, zrozumieć, dlaczego głosuje i odbiera politykę tak, a nie inaczej? W końcu to my, „lewicowe elity” – jak nazywa nas Szumlewicz – żyjemy z produkcji i obróbki wiedzy. Jeżeli nie potrafimy jej spożytkować, by zrozumieć źródła sukcesu prawicowego populizmu, to kiepscy z nas pracownicy i chyba nie mamy prawa w tej sytuacji wymagać, by reszta społeczeństwa nadążała za naszymi diagnozami?

Szumlewicz chce, żebyśmy w odpowiedzi na 500+ tłumaczyli społeczeństwu, że „podstawą socjaldemokratycznej polityki społecznej są powszechne świadczenia społeczne, w tym przede wszystkim uniwersalny dostęp do usług opiekuńczych wysokiej jakości”, na obniżkę wieku emerytalnego wyciągali kalkulator i udowadniali przyszłym emerytom, że na tej zmianie stracą, młodym, których nie stać na kredyt mieszkaniowy, obrzydzać Mieszkanie+ perspektywą eksmisji na bruk, a na koniec zająć się jeszcze ocieplaniem wizerunku sędziów i dziennikarzy. To powrót do polityki cargo, która pogrzebała Platformę: zimny język racjonalności i obiektywnej rzeczywistości, który nie bierze pod uwagę tego, że klasa ludowa inaczej niż lewicowi publicyści patrzy na politykę. Wystarczy pobieżny rzut oka na wyniki wyborów i trwałą niestabilność polskiej sceny politycznej: wychwalane przez liberalne elity przemiany Okrągłego Stołu już po 4 latach przywróciły do władzy dawnych PZPR-owców, wejście do Unii Europejskiej nie pomogło przetrwać szczycącemu się akcesją rządowi SLD, a organizacja Euro 2012 i uruchomienie Pendolino nie uratowały Platformy. W międzyczasie do Sejmu wchodziły coraz to nowe ugrupowania, które – pomimo dzielących je różnic ideowych, zrozumiałych przede wszystkim dla politologów – opierały się na kontestowaniu modelu ustrojowego i gospodarczego: Samoobrona, Liga Polskich Rodzin, Ruch Palikota czy Kukiz’15.

To zrozumiałe, że dla lewicowych publicystów irracjonalne wybuchy złości i ich jeszcze bardziej irracjonalne inwestycje emocjonalno-polityczne mogą wydawać się odstręczające. Jakoś tak nie wypada przed kolegami i koleżankami z branży nie potępić ich w czambuł. Można co najwyżej proponować zastąpić mało subtelny, a niekiedy paranoiczny podział „elity-lud” cywilizowanymi podziałami klasowymi, zaś w miejsce populistycznego 500+ wprowadzić uniwersalne świadczenia społeczne obowiązkowo finansowane z podatków progresywnych. Wszystko to po to, by – jak proponuje Szumlewicz – nie przerazić elektoratu PO i Nowoczesnej, który ma być najłatwiejszy do odbicia. Tyle tylko, że trudno sobie wyobrazić, jak lewica mogłaby tego dokonać bez chowania swoich najbardziej wyrazistych postulatów i symboli – bez rezygnacji z lewicowości.

Bez „pięknych gadek”

Rolą lewicy nie powinno być poszerzanie palety wyboru ideowo-estetycznego dla wyborców liberalnych. Rolą lewicy jest zagospodarowywanie niezadowolenia społecznego, którym karmi się prawicowy populizm. Wbrew temu, co pisze Szumlewicz, niechęć do elit i przywiązanie do podziału my/oni należy do kondycji klasy ludowej. Jak zgrabnie pisze o tym brytyjski kulturoznawca Richard Hoggart: „>>Oni<< to >>ci na górze<<, >>różne dygnitarze<<, ci co dają forsę, biorą cię do wojska, każą ci się bić, wlepią ci grzywnę, w latach trzydziestych kazali rozdzielać rodziny, żeby uniknąć obniżenia zapomóg z Komitetu Pomocy, >>w końcu i tak cię dostaną<<, >>z nimi nie wygrasz<<, >>wstawiają piękne gadki<<, >>zawsze cię wykołują<<, >>zostaniesz się zawsze głupi<< (np. jeśli chcesz się dowiedzieć o krewnego w szpitalu), >>wsadzą cię do ula<<, >>będą mogli, to cię wykończą<<, >>leć na każde ich wezwanie<<, >>wszystko to jedna sitwa<<, >>człowiek to dla nich gorzej jak ten marny robak<<’”. Choć ten opis przejawiania się podziału „my/oni” liczy sobie 60 lat, to i dzisiaj prawie każda osoba wywodząca się z klasy ludowej, rozpozna w nim rodzinne spory przy wiadomości telewizyjnych albo prowadzone przy obiedzie relacje o problemach w pracy. Osobną kwestią pozostaje artykulacja polityczna tych klasowych intuicji. PiS nie konfrontuje osób klasy ludowej wprost z funkcjonariuszami władzy, z którymi stykają się one bezpośrednio, ale rozgrywa antyelitarny spektakl „na górze”. Tak czy owak, nie będzie miejsca dla lewicy, jeżeli dołączy ona do pouczających napomknięć, że nie godzi się w cywilizowanej demokracji kierować językiem konfliktu.

Jeżeli projekt polityczny mający legitymizację większości społeczeństwa miałby zostać ustalony – tak jak chce Szumlewicz – gdzieś pomiędzy liberałami a lewicą, ta druga musi najpierw skruszyć obecną hegemonię prawicową, którą napędza konflikt PO-PiS. Nie będzie to możliwe przez obronę III RP, skoro w status quo wpisane są nawroty prawicowego populizmu, delegitymizujące porządek ustalony po 1989 roku. Niezadowoleni nie kupią „pięknych gadek”. Bez stworzenia alternatywnej reprezentacji politycznej dla wyborców PiS czy Kukiza trudno wyobrazić sobie jakikolwiek stabilny porządek klasowy. Klasa to przecież także kwestia stylu, gustu, emocji, uczuć, współodczuwania: jeżeli do wyboru zawsze będą tylko liberalni propagandziści sukcesu dumni z dobrych kontaktów z zagranicą i wykorzystujący niechęć do nich prawicowi populiści, to duża część elektoratu zawsze wybierze tych drugich i będzie to w tych warunkach wybór całkiem racjonalny.

Moment interregnum, przejścia od starego do nowego, to dla lewicy szansa na ucieczkę do przodu. Marginalizacja prawicy nie powiedzie się, jeżeli lewica będzie miała wizerunek przystawki mainstreamu. Trwający aktualnie kryzys ustrojowy stwarza możliwości przeforsowania nowego ładu uwzględniającego agendę lewicową. Jednak, aby lewica stała się dla liberałów poważnym graczem, od poparcia którego zależeć będzie pokonanie PiS, musi przestać aspirować do gry na „Orliku” i zrobić sobie bramkę z garażu pana mecenasa. To, czy na własny użytek nazwiemy tę grę V RP, socjaldemokracją, socjalizmem czy ekokomunizmem zostawmy na potem. Na początek zadbajmy o skład klasowy tej partyjki.

Exit mobile version