Adwokat kobiet, które zostały skopane i sponiewierane przez „patriotów” sporządził dwa formalne zażalenia. Jedno trafiło do sądu, drugie do prokuratury. Pokrzywdzone i ich reprezentanci liczą, że atmosfera oburzenia, która pojawiła się po skandalicznej decyzji prokuratury o umorzeniu postępowania, sprawi, że w podwładnych Zbigniewa Ziobry przebudzą się resztki przyzwoitości.
Śledztwo, które miało na celu ustalenie czy 11 listopada 2017 roku doszło do naruszenia nietykalności cielesnej i znieważenia kobiet, które prowadziły protest na trasie Marszu Niepodległości, zostało umorzone kilka dni temu. Powód? Prokuratura stwierdziła, że „zamiarem atakujących było nie pobicie, lecz okazanie swojego niezadowolenia”, a „przemoc był nakierowana na mniej newralgiczne części ciała”. Innymi słowy – śledczy uznali, że uczestnicy pochodu łaskawie nie wyrządzili kobietom takiej krzywdy, jaką mogli wyrządzić.
Do sprawy odniósł się obrońca pobitych kobiet. Padły mocne słowa. – Uzasadnienie, które sporządziła pani prokurator, muszę panować nad emocjami, ale moim zdaniem jest obrzydliwe – skomentował we wtorek Krzysztof Stępiński, prawnik, który jest również autorem zażaleń, złożonych we wtorek.
Za pomocą jakich argumentów zamierzają zawalczyć prawnicy? W pierwszym zażaleniu obrońca pokrzywdzonych kwestionuje stwierdzenie, że nie doszło do naruszenia nietykalności osobistej kobiet. Drugie opiera się na podważeniu decyzji o tym, że śledczy nie mają interesu w ściganiu czynu z urzędu.
Co się stało 11 listopada 2017 roku? Grupa kobiet związanych ze środowiskami lewicowymi, feministycznymi i sprzeciwiającymi się rządom PiS postanowiła zaprotestować przeciwko pochodowi prawicowej ekstremy. Kobiety miały ze sobą bane „Faszyzm stop”. Reakcja nacjonaistów była skrajnie agresywna. Uczestniczki protestu byłybite, popychane, przewracane, kopane, opluwane, szarpane, nazywane ubeckimi kurwami, lewackimi ścierwami. Jedna z nich uderzyła głową o asfalt, potem trafiła do szpitala na obserwację. Kobiety usłyszały też, że powinny zostać zautylizowane.
Prokurator Magdalena Kołodziej początkowo przyznała, że wypełniono znamiona czynów zabronionych, stwierdzając, że faktycznie bito i znieważano. Potem jednak zapętliła swoje dochodzenie prawdy w meandry doktryny prawnej i komentarze do kodeksu, co pozwolio jej uznać, że tak naprawdę nic się nie stało.