Po tragedii w Rana Plaza zachodnie przedsiębiorstwa odzieżowe zarzekały się, że nie będą już wyzyskiwać bangladeskich pracowników. Lewicowe organizacje od początku im nie wierzyły. Niestety, słusznie.
Przynajmniej 25 osób zginęło w pożarze fabryki w Tongi, przemysłowym mieście na północ od stolicy Bangladeszu Dhaki. Ponad 70 odniosło rany, w wielu przypadkach poważne. W budynku w momencie wybuchu ognia przebywało ponad stu robotników. Niektórzy nadal pozostają uwięzieni w płonącym od wczoraj obiekcie, a szanse na ich uratowanie są minimalne. W czteropiętrowym zakładzie produkowano spirale przeciw komarom i plastikowe pudełka na żywność. Do ich wytwarzania niezbędne były środki chemiczne i to przez nie, jak podała policja, ogień tak szybko się rozprzestrzenił. Pierwotną przyczyną pożaru był wybuch bojlera.
W 2012 r. w Tazreen, niedaleko od Tongi, pożaru fabryki nie przeżyło 111 osób, bo właściciel zakładu nie zadbał o wybudowanie wyjść ewakuacyjnych z obiektu. Rok później w stolicy kraju zawaliła się ośmiopiętrowa, zbudowana z pogwałceniem minimalnych standardów bezpieczeństwa, fabryka odzieżowa Rana Plaza. Zginęło ponad 1100 osób, głównie młodych kobiet, bo to je najchętniej zatrudniają zagraniczni inwestorzy. Mniejsze incydenty, gdzie ofiar było „tylko” poniżej setki, czy też codzienny wyzysk mieszkańców Bangladeszu, nie przyciągały uwagi światowych mediów, ale tak potężna katastrofa wymusiła na producentach odzieży (a nie są to małe i biedne firemki) reakcję. Było załamywanie rąk, deklaracje podniesienia standardów bezpieczeństwa i higieny pracy, zapewnienia, że już istniejące fabryki zostaną zmodernizowane, a pracownicy nie będą już pracować po 12-15 godzin dziennie. Wszystko na pokaz. W Bangladeszu kapitalistyczne dążenie do maksymalizacji zysku ciągle zabija.