Ostatnimi czasy w polskich mediach coraz częściej słyszę o „zmierzchu Zachodu”, „upadku Europy” czy „kryzysie cywilizacji łacińskiej”. Właściwie już od kilku lat, gdy włączam TVP, przeglądam prawicowe pisemka, scrolluję „fora narodowe” niemalże za każdym razem ogrania mnie przekonanie, że oto nadciąga apokalipsa, że śmiertelne zagrożenie zbliża się wielkimi krokami: atak na nasz kontynent, nasz kraj, nasze rodziny i wartości!
Zresztą tako rzecze sam prezes Kaczyński, w swoim słynnym oświadczeniu z 27 października: „Ten atak ma zniszczyć Polskę. Doprowadzić do tryumfu sił, których władza zakończy historię narodu polskiego. Trzeba się przeciwstawić”
Zatem świat trzęsie się w posadach, nadchodzą dzikie hordy, by go zniszczyć i tylko jurni nadwiślańscy chłopcy spod znaku szczerbca, falangi i swastyki są w stanie nas obronić! Tylko oni – semper fidelis (ostatnio wyrażane jako: „Kiedy wzywa Jarosław, moim honorem jest bicie kobiet!”)! I wszystko by to miało sens, gdyby nie fakt, że bazowa narracja o zmierzchu owego „Zachodu” (czyli jego osobliwej wizji) jest tak stara jak ów „Zachód”. I fakt drugi: powszechna obecność tej narracji w polskich mediach nie świadczy o rzeczywistym natężeniu zagrożeń, ale o przejmowaniu kolejnych sfer dyskursu publicznego przez faszyzujące struktury oraz – produkowane w ich ramach – charakterystyczne wyobrażenia. Podobne opowiastki o „upadku Europy” funkcjonują również wśród formacji nacjonalistycznych innych krajów Starego Kontynentu, z tym że u nich częstokroć to my – Polacy – jesteśmy postrzegani jako rzeczone „zagrożenie cywilizacyjne”, jako „dzikie hordy”, „barbarzyńskie plemiona ze wschodu”, które nadciągają, by zniszczyć „ich kulturę”, „ich stary, dobry świat”.
Kreowanie „Marszu Niepodległości” kreowaniem Polski
Czy tego chcemy, czy nie, Polska jako kraj i Polacy jako naród są na świecie postrzegani za pomocą prostych skojarzeń – zazwyczaj opartych na stereotypach bądź mocnych i aktualnych narracjach medialnych. „Marsz Niepodległości” to wydarzenie atrakcyjne dla zachodnich stacji telewizyjnych. Uchodzi dziś za absolutny fenomen na tle Starego Kontynentu – wiele zagranicznych mediach widzi w nim największą faszystowską manifestację na terenie współczesnej Unii Europejskiej…
Wśród komentatorów nie ma zgodności co do daty pierwszego oficjalnego „Marszu Niepodległości” (najczęściej podaje się rok 2009), za to łatwo wskazać dwie organizacje stanowiące twardy fundament niniejszej inicjatywy. To Obóz Narodowo-Radykalny oraz Młodzież Wszechpolska, frakcje, które po imprezie 11 listopada 2012 roku powołały swoistą nacjonalistyczną „supergrupę” o nazwie Ruch Narodowy. Te dwie niejednorodne organizacje (reprezentujące odmienne poglądy m.in. na sprawy gospodarcze) łączą przede wszystkim „postulaty światopoglądowe”. Obecnie za organizację „Marszu Niepodległości” odpowiada Stowarzyszenie Marsz Niepodległości, na którego czele stoi Robert Bąkiewicz – do niedawna czołowy działacz ONR, organizacji nawiązujących do najgorszych tradycji polskiego przedwojennego radykalnego nacjonalizmu, która, gdyby traktować poważnie art. 13 Konstytucji, powinna być w Polsce zakazana. ONR-owcy opowiadają się zdecydowanie przeciwko obecności Polski w Unii Europejskiej oraz NATO – zdecydowanie bliżej im do strefy wpływów putinowskiej Rosji. Ponadto organizacja ta otwarcie sprzeciwia się demokracji, liberalizmowi i współczesnej nauce.
Bąkiewicz działa również w innych bogoojczyźnianych strukturach. Warto tu wspomnieć o stowarzyszeniu Rota Niepodległości, która odpowiada m.in. za stawianie w centrach miast sławetnych bilbordów z biblijnymi cytatami, wedle których mężczyzna nie może obcować z drugim mężczyzną, a kobieta nie ma prawa ubierać tak jak facet. Bąkiewicz jest również odpowiedzialny za formację o nazwie Straż Narodowa, która m.in. – na wspomniane we wstępie wezwanie Jarosława Kaczyńskiego – podjęła się „obrony” kościołów przed Strajkiem Kobiet. Do największych osiągnięć owej paramilitarnej organizacji można zaliczyć chociażby poturbowanie protestującej staruszki, okradzenie uczestniczki protestu oraz zepchnięcie ze schodów kobiety. O tym, że chłopcy nie poradzili sobie zbyt dobrze jako „obrońcy kościołów” i musieli prosić o zorganizowanie im (złożonej ze służb mundurowych – policji i żandarmerii wojskowej) straży Straży Narodowej już nawet nie ma co wspominać.
Kolejnym z prominentnych działaczy Stowarzyszenia Marszu Niepodległości jest kolega Bąkiewicza z Obozu Narodowo-Radykalnego – oraz były rzecz rzecznik regionalnego oddziału ONR – Tomasz Kalinowski, który udziela się również w Rocie Niepodległości oraz działa na rzecz antysemickiej inicjatywny „STOP447”. Dwóch wspomnianych panów – w kwestiach ideologicznych – łączy zamiłowanie do reksizmu, czyli do bliskiej hitleryzmowi walońskiej odmiany faszyzmu, która rozwinęła się w ugrupowaniu Christus Rex. Zarówno Kalinowski, jak i Bąkiewicz, lubują się w publicznym skandowaniu hasła bojowego reksistów: „Ave, ave, Christus Rex”. Chłopaki nie krępują się z tym na Marszach Niepodległości, nie odmówili sobie tego nawet podczas ostatniej „akcji obronnej” przeciwko protestującym kobietom. Kalinowski tak uwielbia walońskich faszystów, że na jednym ze swoich profilów społecznościowych ostentacyjnie ustawił sobie tło ze zdjęciem Léona Degrelle’a, czyli „ojca reksizmu”. Degrelle zapisał się w historii jako ukochany uczeń Adolfa Hitlera, brutalny oficer SS, dowodzący podczas IIWŚ 28 Ochotniczą Dywizją Grenadierów Pancernych SS „Wallonien”, skazany po wojnie przez belgijski sąd na śmierć za kolaborację, ostatecznie jednak nie dosięgnęła go sprawiedliwość. Znalazł schronienie w rządzonej przez innego faszystowskiego zbrodniarza, generała Franco (skądinąd również bardzo cenionego przez ONR-owców, a także wielu prominentnych członków Konfederacji), Hiszpanii, gdzie do końca życia negował Holocaust, promował swoją chorą ideologię, pozostając – jak sam przyznał w jednym z wywiadów – hitlerowcem do końca swoich dni.
Takich to idoli mają liderzy Stowarzyszenia Marsz Niepodległości. Nie dziwi więc, kogo ściągają na swoją imprezę w charakterze gości honorowych. W 2016 ówcześni organizatorzy ściągnęli na „Marsz Niepodległości” m.in. Roberto Fiore i Milana Mazurka. Pierwszy z nich to włoski faszysta, wielbiciel Benito Mussoliniego, fanatyczny antysemita, prawicowy ekstremista, w przeszłości skazany przez włoski sąd na pięć lat pozbawienia wolności za działalność w ugrupowaniu o charakterze terrorystycznym. Fiore świętował na ulicach Warszawy nie tylko w otoczeniu zamaskowanych „polskich patriotów”, ale także – sporej grupy członków i sympatyków swojego neofaszystowskiego ugrupowania Forza Nuova, której działalność od lat lawiruje na granicy prawa. Drugi z wymienionych powyżej honorowych gości z 2016 roku – Milan Mazurek – to działacz słowackiej Partii Ludowej Nasza Słowacja. Ten młody faszysta słynie z swoich rasistowskich poglądów, nie wstydzi się nawiązywać do tradycji ideologicznych takich „wybitnych” postaci jak Adolf Hitler czy ksiądz Jozef Tiso. Szczególnie bliski jego sercu jest drugi z nich, sławetny lider Słowackiej Partii Ludowej, który po zawarciu paktu z Hitlerem i wspólnym napadzie na Polskę 1 września 1939 roku, pełnił funkcję prezydenta Słowacji – satelickiego państwa nazistowskich Niemiec. Po wojnie Tiso został powieszony m.in. za współudział w organizowaniu wywózek do obozów koncentracyjnych. Co ciekawe, sam Mazurek uważa, że „Holocaust to bajeczka”.
Podobnych gości honorowych „Marsz Niepodległości” miał w swej historii wielu – z kraju i zagranicy. Forza Nuova była i w 2019, i w 2020 r. Podkreślmy w tym miejscu – są to postacie oficjalnie zapraszane przez organizatorów, więc zgodne z ideą całej imprezy. Organizatorzy „Marszu Niepodległości” – tacy jak Bąkiewicz i Kalinowski – również nie zostali wzięci „z łapanki”, tylko pochodzą z konkretnych organizacji o jasno zdefiniowanym profilu światopoglądowym (ONR, Młodzież Wszechpolska, Ruch Narodowy), a cała impreza służy im do promowania swojej nienawistnej ideologii i zbijaniu kapitału politycznego na wielkim pochodzie. Nawet jeśli faktycznie nie składa się on w 100 proc. z zapalonych faszystów, a z (nie zawsze świadomych tego, w czym uczestniczą) legendarnych już „rodzin z dziećmi” (którzy rzeczywiście bywają gdzieś w ogonie manifestacji) i „patriotycznych spacerowiczów”, młodych mężczyzn (skuszonych ekscytującą, specyficznie rozrywkową, stadionową oprawą) oraz środowisk kibolskich, których obecność decyduje o chuligańskim charakterze pochodu. W szczytowym momencie na Marsz Niepodległości przychodził nawet 100-tysięczny, a więc siłą rzeczy niejednorodny tłum, łakomy kąsek dla graczy na krajowej scenie politycznej.
Katofaszyzacja Polski – Kaczyński upośledzonych Hannibalem antycywilizacji
W 2018 r. rządząca prawica spod znaku PiS usiłowała „uczcić” okrągłą rocznicę wielkim marszem współorganizowanym wraz ze Stowarzyszeniem Marsz Niepodległości. Próba nie zakończyła się jednak pełnym sukcesem, niemniej potwierdziła ciągoty obecnej władzy do nacjonalistycznych ugrupowań, których sympatyków wciąż pragną przejąć. Proces przeciągania skrajnego elektoratu na PiS-owską stronę trwa już od lat, lecz ostatnimi czasy obserwujemy wzmożoną ofensywę ze strony ludzi Kaczyńskiego, który – wydaje się – postawił już wszystko na jedna kartę: na prawo od jego partii ma być w Polsce tylko ściana, ewentualnie niegroźny plankton. Do osiągnięcia tego celu kluczowe wydają się dwie kwestie: rozbicie środowiska skrajnej prawicy oraz nadanie polityce krajowej jawnie nacjonalistycznego charakteru.
Pierwsze z poważnych zadań wydaje się dość proste – spójrzmy tylko na parlamentarną najbardziej skrajną prawicę. Powstała w 2018 roku Konfederacja w rzeczywistości jest zlepkiem radykalnych środowisk, które nie maja ze sobą zbyt wiele wspólnego, poza: eurosceptycznym nacjonalizmem, antyintelektualizmem i zamordyzmem obyczajowym. Konfederacja nie posiada planu gospodarczego i opiera swój quasi-program na skrajnie populistycznych sloganach. Postrzega ekonomię nie jako naukę społeczną, lecz jako swoistą „kalkulacyjną alchemię”, opartą na prostych – dostosowanych do „czujności” swoich odbiorców – uogólnieniach rzeczywistości. Żarty typu „zlikwidujmy PIT, ZUS i akcyzę, a państwo jakoś przetrwa, bo zmniejszymy biurokrację i socjal” okazują się ich „realnym” pomysłem na ten kraj. Co ciekawe, nawet w tak utopistycznych i irracjonalnych wizjach nie potrafią się dogadać co do jednej spójnej wersji. Frakcja „korwinistów” jest bowiem za niemal całkowitym zniesieniem „socjalu”, a frakcja „naroli”/„nazioli” (chłopaków pochodzących z Ruchu Narodowego) – już nie. Krzysztof Bosak opowiada się za utrzymaniem programu 500+, głosował za trzynastą emeryturą i osobiście złożył projekt dwukrotnie wydłużający listę leków refundowanych dla określonych grup obywateli.
Co ciekawe, niedawno okazało się, że nawet w kwestii zamordyzmu są aberracyjnymi populistami. Choć cała Konfederacja – od początku swego istnienia – zgodnie opowiadała się za radykalnym zaostrzeniem prawa antyaborcyjnego w Polsce (i tak już najostrzejszym w naszej części świata), to po kilku dniach od ogłoszenia newralgicznego wyroku TK w szeregach partii zaczęło się kluczenie. Nagle wielu wyborców Mikkego, Brauna i Bosaka doznało olśnienia, orientując się, że oddali swój głos na cynicznych faszystów i notowania partii natychmiast poszły w dół. Chwilę później kilku „bystrzaków” z Konfederacji ogarnęło, że znaleźli się właśnie pod progiem 5 proc., więc by ratować swoje miejscówki przy sejmowym korycie, niespodziewanie wysnuli narrację, że „tak naprawdę to oni nie chcieli takiego zaostrzenia prawa”. Poseł Artur Dziambor zmienił swoje poglądy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki… ot tak, zupełnie jakby znów zmieniał legitymację partyjną (zdążył już zabawić w takich ugrupowaniach jak: KoLiber, SKL, MK, PO, UPR, PiS, KNP, Konfederacja, KORWiN i jeszcze w paru innych „kółkach adoracji” „prezesa Janusza”). Z dania na dzień przestał być radykalnym antyaborcjonistą i oburzony stwierdził, że „zmuszanie kobiet do rudzenia dzieci bez mózgu nie może mieć miejsca w cywilizowanym kraju”. Bosak z kolei oświadczył, że obecnie nie ma najlepszych warunków do zaostrzania rzeczonego prawa, choć sam jest za jeszcze radykalniejszym ograniczeniem praw kobiet. „Fikołków” tego typu było co niemiara …
Dodatkowo w całym środowisku skrajnej prawicy wciąż rozwijają się coraz poważniejsze konflikty. Niecały rok temu doszło do rozłamowej scysji między Obozem Narodowo-Radykalnym a zarządami Młodzieży Wszechpolskiej i Ruchu Narodowego. Sam Bąkiewicz miał zostać wyrzucony z ONR – jak głosi oświadczenie z podhalańskiego oddziału partii ze stycznia tego roku – za bycie „oszustem, krętaczem, manipulatorem oraz gnidą”. Jeszcze „poważniejsze” oskarżenia padają pod adresem parlamentarzystów skrajnej prawicy. Januszowi Mikke na nacjonalistycznych forach wypominane jest „niewłaściwe” pochodzenie (germańskie lub żydowskie – bowiem nacjonaliści odkryli, że rodowe nazwisko „prezesa Janusza” to Mücke i tak samo jak w przypadku nazwiska Mikke nie ma go wśród listy herbowych herbu „Korwin”) oraz jego dawna działalność komunistyczna (Mikke od 1957 roku udzielał się w Związku Młodzieży Socjalistycznej, a później – przez dwie dekady – w PZPR-owskiej przybudówce i zrezygnował z niej dopiero, gdy „przełożeni” – na mocy „ustawy antypasożytniczej” – kazali mu się wziąć do jakiejkolwiek prawdziwej roboty). Krzysztofowi Bosakowi – kandydatowi Konfederacji na stanowisko prezydenta RP – także zarzuca się „złe” pochodzenie (choć w jego przypadku to dość wątpliwe, gdyż jego przodkiem miałby być żydowski intelektualista, urodzony w 1912 roku historyk, poeta i pisarz – Meir Bosak), a ponadto orientację homoseksualną (tutaj sprawa jest ciekawsza, gdyż wśród wielu outujących niedawnego kandydata na fotel prezydenta RP jest także ekscentryczny ksiądz-nacjonalista, Michał Woźnicki, a więc dobry znajomy Roberta Bąkiewicza z ONR/SMN).
W przypadku członków Konfederacji mamy więc do czynienia z ludźmi, którzy nie reprezentują sobą żadnych wartości, a do tego ich „intelektualne zaplecze” de facto nie istnieje. Toteż PiS – choć jadący już na oparach swojej politycznej „inwencji twórczej” – stosunkowo łatwo rozgrywa niniejsze środowisko. Dobitnie ukazują to ostatnie wydarzenia. Choć w przywoływanym wystąpieniu z 27 października Kaczyński zdawał się wygadywać totalne głupoty, to właśnie tymi słowami pobłogosławił Straży Narodowej, co musiało się również przełożyć na pobłażliwość policji (a także organów ścigania) wobec chuliganów, którzy w październiku i listopadzie bili strajkujące kobiety. Oglądamy tu ostatnie etapy przeciągania ONR na stronę Zjednoczonej Prawicy.
Marzenia posłów Konfederacji o zbliżającej się wielkimi krokami koalicji z Prawem i Sprawiedliwością (która miała być – jak stwierdził Krzysztof Bosak w wywiadzie z maja tego roku – „świeży powiewem” dla polskiej polityki) po kolejnych wyborach parlamentarnych (2023) najprawdopodobniej legną w gruzach… Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem PiS, chłopaki ze Stowarzyszenia Marsz Niepodległości – czyli liderzy najbardziej aktywnej frakcji (pozaparlamentarnej i „antysystemowej”) skrajnej prawicy – skuszeni państwowymi przywilejami i rządową kasą, pójdą w pełną kolaborację z „systemowym” Kaczyńskim, czyli ich niedawnym (wydawałoby się) wrogiem, powtarzając tym samym gest swoich ideowych patronów z przeszłości. Dmowski sprzedał się carowi, ks. Trzeciak Hitlerowi, Piasecki komunistom, więc dlaczego Bąkiewicz i spółka mieliby odstąpić od nacjonalistycznych tradycji i odmówić współczesnemu „prezesowi Polski”?
Warunki umowy, jakie PiS stawia Stowarzyszeniu Marsz Niepodległości wydają się dość klarowne. Od pięciu lat władza pozwala, by uczestnicy nacjonalistycznej manifestacji – rok w rok – używali zakazanych materiałów pirotechnicznych, by organizatorzy wygłaszali pełne nienawiści przemówienia, by wśród maszerujących pojawiały się takie „gwiazdy” jak Fiore czy Mazurek, by tłum niósł i skandował nazistowskie hasła („Europa będzie białą albo bezludna”, „Biała siła, Klu Klux Klan”, „Zakaz pedałowania”, „Sieg Heil”, „Ave Christus Rex”, „Biała Europa braterskich narodów” itd.). Z tego wszystkiego wyłania się jasny przekaz od ekipy Kaczyńskiego: „ok, chłopaki, hitlerowskie hasełka przejdą, race przejdą, sporadyczne demolki też, tylko się zbytnio nie napie#dalajcie, ok?”. Nie powinna więc dziwić rządowa narracja po ostatniej „patriotycznej imprezie” w Stolicy.
Po tym jak Ratusz (a później także sąd) nie dał zezwolenia na organizację tegorocznego „Marszu Niepodległości”, nacjonalistyczny spęd miał odbyć się w formie „rajdu”. Jak się okazało, był to blef, a na forach nacjonalistycznych i kibolskich „sympatycy” z całego kraju umawiali się na „spontaniczny” spacer od ronda Dmowskiego do Stadionu Narodowego. Warszawa dostała więc to, co w takim „układzie” musiała dostać: nielegalny, agresywny przemarsz, nienawistne hasła, wielu rannych, podpalenia, napaści, bójki uliczne i około pół tysiąca wniosków o ukaranie skierowanych do sadu przy wręcz rażącej – standardowo już od pięciu lat – pobłażliwości ze strony policji. Nie dziwi więc narracja TVP, wedle której „święto patriotów” zniszczyli „antypatriotyczni” chuligani i prowokatorzy, a przemawiający na starcie imprezy posłowie Konfederacji dołożyli swoją cegiełkę do nieszczęścia, zachęcając do lekceważenia obostrzeń antycovidowych. Co ciekawe, władza jest nawet w stanie podważyć autorytet służb mundurowych, wskazując w państwowych mediach na „pochopne działania policji”, by tylko zaskarbić sobie sympatie najbardziej radykalnego elektoratu.
W ten sposób PiS rozbija i przejmuje środowisko skrajnej prawicy, a wszystko to ma się dopełnić za sprawą nadania polityce krajowej specyfiki ruchu narodowego. W ramach tej strategii „kształt polskości” wyznaczać powinni funkcjonariusze IPN (którego budżet wynosi dziś prawie pół miliarda złotych) oraz „mierni, ale wierni” ministrowie newralgicznych resortów. Ich zadaniem jest „marginalizacja” niepokornych środowisk uniwersyteckich, prawniczych itp. oraz „uciszenie” ich gęstą nacjonalistyczną (a nawet katofaszystowską) narracją – przystępną dla radykalnego elektoratu. Ta ofensywa PiS wygląda jak – metaforycznie mówiąc – karykaturalna wersja „manewru kanneńskiego” na miarę patologicznej Realpolitik IV RP… „Najmocniejsze” siły – „karki” z SMN – kryją się tu na bokach, by oskrzydlić przeciwnika wtedy, gdy ten się tego najmniej spodziewa. Natomiast w dobrze widocznym centrum ulokowani zostali starsi, niedołężni działacze PiS i IPN o umysłowości – eufemistycznie mówiąc – mocno „dyskusyjnej”.
Gdy nienawidzący „systemowców” i władzy tłum skrajnej prawicy napiera na – „robiące swoją robotę” – centrum wąsatych funkcjonariuszy, od tyłu niespodziewanie napada go chuligańska „jazda” młodych, energicznych „prawdziwych Polaków”. Kiedy to wypali – Prawo i Sprawiedliwość przejmie radykalny elektorat, a Polskę przerobi na kraj jawnie nacjonalistyczny, wypisując ją tym samym z Unii Europejskiej. Pytanie jednak brzmi – czy na obecnym polu bitwy PiS zdoła utrzymać zwarte szeregi?
Na koniec warto jednak podkreślić jedną rzecz. Kaczyński nie obmyślił żadnej turbogenialnej ogólnokrajowej taktyki, by każdy Polak myślał dokładnie tak, jak on chce. Jeśli jest tu jakaś dalekosiężna taktyka, to tylko taka jak z „podręcznika futbolu” im. Piotra Świerczewskiego wyrażająca się w zdaniach: „Na chaos… Powiedz mu, na chaos, musimy tam, żeby walił, bo nie ma czasu…”. Z tym że w przypadku taktyki PiS-u non stop w tle odgrywany jest „Mazurek Dąbrowskiego”, „Rota” i stadionowe przyśpiewki, a o jej powodzeniu zadecyduje naiwność obywateli i zwartość szeregów Zjednoczonej Prawicy i spółki. Niemniej, jeśli „suweren” powie TAK, to skutki na forum międzynarodowym są łatwe do przewidzenia – szczególnie w kontekście nacjonalistycznych tendencji na Zachodzie, o czym więcej w drugiej części artykułu.
(ciąg dalszy nastąpi)