Wspierane przez Stany Zjednoczone Syryjskie Siły Demokratyczne (SDF) ogłosiły, że mają już cały skład cywilnej rady, która przejmie władzę w Ar-Rakce, gdy tylko zostaną z niej przepędzeni bojownicy Państwa Islamskiego. Pokonanie terrorystów w zamiarach Amerykanów ma zatem obrócić się w dalsze osłabianie państwa syryjskiego.
O tym, że USA nie zamierzają pozwolić, by tereny wyzwolone spod panowania fanatyków z Państwa Islamskiego przejął pod swoją kontrolę ciągle legalny rząd syryjski, Biały Dom wspominał już w ubiegłym roku, gdy operacja zdobycia Ar-Rakki była jeszcze w planach. Rzecznik Białego Domu Mark Toner sugerował nawet, że sprawa jest już przesądzona i że północno-wschodnia Syria dostanie się popieranym przez Turcję „demokratom” z odnowionej i wzmocnionej Wolnej Armii Syrii. Bardziej dwuznacznie wyrażał się w marcu tego roku gen. Joseph Votel, szef amerykańskiego Naczelnego Dowództwa. Nie powiedział on wprost, kto zajmie Ar-Rakkę po dżihadystach, ale zasugerował, że będzie to „sojusznik Ameryki”. Czyli stanowczo nie Baszszar al-Asad.
Teraz pojawiła się w tej sprawie nowa opcja. Otóż Kurdowie z Syryjskich Sił Demokratycznych chcieliby tym razem zostać odpowiednio wynagrodzeni za ciężką walkę z Państwem Islamskim i ustanowić na odbijanych terytoriach własną władzę. We wtorek poinformowali, że mają nawet jej skład, nad którym pracowali przez pół roku, prowadząc m.in. rozmowy z plemiennymi szejkami z regionu. Jeśli do spotkań takich faktycznie doszło, to można się domyślić, że Kurdowie starali się przekonać do siebie lokalne autorytety ludności arabskiej, która niewątpliwie z radością przyjmie koniec krwawych terrorystów, ale nie jest wcale pewne, czy na dłuższą metę chciałaby żyć pod władzą „obcych” Kurdów.
Kurdowie nie będą jednak całkiem pozostawieni sami sobie – gen. Votel w senackim przemówieniu zasugerował również, że „konwencjonalne siły zbrojne USA będą konieczne, by ustabilizować region po wyparciu bojowników ISIS z Ar-Rakki”. Innymi słowy – Kurdowie dostaną chociaż kawałek wymarzonej autonomii, ale w gruncie rzeczy po to, żeby Amerykanie mieli dobrą wymówkę do utrzymywania wojsk na terytorium Syrii. Gdyby rząd syryjski podjął próbę siłowego odzyskania ziem, które teoretycznie powinny zostać mu zwrócone, zostanie przedstawiony jako agresor i przy aplauzie tzw. międzynarodowej opinii publicznej obalony. Jedynym ciemnym punktem tego „wspaniałego” planu USA wydaje się postawa Turcji, która w sprawie Kurdów stanowisko ma jednoznaczne – nie zgadza się na żadną formę ich państwowości, gdziekolwiek. To, że w teorii i SDF, i Ankara są sojusznikami USA, a także mają wspólnego wroga w postaci Państwa Islamskiego, nie przeszkadzało specjalnie Turkom w atakowaniu Kurdów, kiedy w ocenie rządu nad Bosforem za bardzo zagrozili interesowi Turcji. – Nie można zwalczać jednych terrorystów za pomocą innych – tymi słowami wczoraj Recep Tayyip Erdogan po raz kolejny apelował do Donalda Trumpa, by ten przestał wspierać kurdyjskie jednostki w Syrii.