To dobrze, że zdeklarowani socjaldemokraci – a nawet jeden zdeklarowany socjalista – wracają do polskiego Sejmu. Dobrze, że mandaty wywalczyło kilkoro działaczek i działaczy młodych, ciężko pracujących w ostatnich latach przy organizacji protestów i odkurzaniu socjaldemokratycznych postulatów w totalnie niesprzyjającej atmosferze, a nie tylko „znane nazwiska”. Znakomicie, że lewica dostanie platformę do prezentowania się w mediach, które w Polsce totalnie nie interesują się oddolnymi ruchami społecznymi i rzadko przyznają, że polityka może toczyć się nie tylko w parlamencie (ewentualnie w siedzibach partii). Źle, że wynik Lewicy jest ostatecznie niższy od najbardziej optymistycznych sondaży – 12,5 proc. na centrolewicowy sojusz to nie aż tak dużo więcej, niż cztery lata temu na SLD z przystawkami oraz Razem razem wzięte.
Oznacza to bowiem, że lewicy pozasejmowej nie udało się przekonać ludzi, że polityka społeczna PiS to, owszem, zwrot w dobrym kierunku po neoliberalnym szaleństwie, ale przecież wybiórczy, dziurawy i raczej nie na zawsze. PiS samo pogrzebało program Mieszkanie Plus (zawierający w dodatku haniebne klauzule umożliwiające ekspresową eksmisję), a pracowników budżetówki, którzy ośmielali się strajkować, zwyczajnie upokarzało. Mówię tu tylko o przewinieniach na polu socjalnym, zostawiając na marginesie rozmaite afery i obrzydliwe seanse szczucia na wybranego w danym momencie „wroga”. A jednak poprzednie rządy doprowadziły społeczeństwo do takiej ostateczności, że konserwatywna prawica wciąż wypada wiarygodnie jako reprezentant zwykłych ludzi, pracowników. Zabójcza dla lewicy zbitka myślowa „Ludziom pomaga prawica” zachowuje moc. Ba, przez cztery lata tylko mocy nabrała.
Oczywiście, łatwiej jest rządzącej partii, kontrolującej publiczne media i zdolnej po prostu do działania, a nie tylko przedstawiania projektów, utrzymywać w społeczeństwie korzystne dla siebie stereotypy niż opozycji je kontestować. Ale to, że Lewica ma w ostatecznym rozrachunku nie więcej, niż te 12,5 proc. pokazuje również, że metody kontestowania nie były szczególnie trafne. Z zażenowaniem można dziś tylko wspominać fakt, jak bardzo SLD chciało na trwałe przytulić się do PO i przejmowało jej retorykę „najpierw odsunąć PiS od władzy”. Do tego wiodącym politykom Lewicy ciągle o wiele składniej idzie mówienie o potrzebie ograniczenia wpływów Kościoła, zalegalizowania związków partnerskich i zwalczania mowy nienawiści. A sedno socjaldemokratycznego i socjalistycznego programu, czyli sprawy ludzi pracy? Postulaty poprawy jakości usług publicznych, głównie oświaty i służby zdrowia, szły jeszcze koalicjantom nieźle – także dlatego, że w szeregach Razem i SLD naprawdę są nauczycielki czy pielęgniarki, zdolne spojrzeć na problem od wewnątrz. Ale już wrzucenie przez Jarosława Kaczyńskiego tematu podwyższenia płacy minimalnej, obliczone zresztą głównie na to, by sprowokować nowe kompromitujące wypowiedzi ludzi Schetyny, spowodowało w szeregach koalicjantów pewną konsternację – chcemy wyższych zarobków czy jednak boimy się oskarżeń o populizm? Sprawa zwiększenia progresji podatkowej, chociaż wyborcy wcale nie są tak absolutnie przeciw, z katalogu postulatów wypadła. Wzmocnienie pozycji związków zawodowych, walka z patologią wymuszonego samozatrudnienia? Koniec z chorą reprywatyzacją? O tym chyba nawet nie pomyślano na serio.
Cieszmy się zatem dziś i jutro z tego, że mamy reprezentację w Sejmie. To dopiero początek, nie koniec. Od pojutrza patrzmy reprezentantom na ręce i rozliczajmy ich. Niech zgłaszają projekty ustaw, o których mówili i mówiły w kampanii. Niech punktują te miejsca, gdzie polityka społeczna rządu będzie niekonsekwentna i niech nie mają litości, gdyby premier Morawiecki znowu wyskoczył z hasłem typu „cała Polska specjalną strefą ekonomiczną”. A przede wszystkim – niech będą z ludźmi i po stronie ludzi, gdy ci ośmielą się walczyć o to, co im się słusznie należy. Być może liberalne media i podręczniki PR podpowiadają inne ścieżki zdobywania popularności, ale nie warto im wierzyć. Lepiej brać przykład z Magdaleny Biejat, która dała przykład społecznej wrażliwości i jako jedyna przyszła 9 października na zwołaną w ostatniej chwili pikietę w obronie bezprawnie zwolnionego z pracy związkowca. Oby koleżanki i koledzy z sejmowych ław zechcieli ją naśladować. A za bycie z ludźmi dostaną za cztery lata nie dwanaście, tylko dwadzieścia procent. Co najmniej. Fakt, mogą też – i pewnie będą do tego zachęcani – dalej dryfować w kierunku czystej obyczajówki, samych tylko wolności jednostki, bez myślenia o zbiorowości. Ale to już nie będzie lewica.