Site icon Portal informacyjny STRAJK

Lewy profil Kaczyńskiego

Rząd beaty Szydło fot. facebook.com/Beata Szydło

„Dajmy szansę PiS-owi” – takie hasło słychać i widać w mediach i internecie od dobrych paru tygodni. Żeby było ciekawiej, wygłaszają je ludzie określający się jako lewica. Tonacja taka przewija się od Ikonowicza, przez Partię Razem, aż po działaczy SLD. Całym sercem są teraz za programem socjalnym PiS. Oczywiście jest to obliczone na ewentualny, własny elektorat. Jakoś nikt z lewej strony nie zastanowił się, że większość pomysłów ugrupowania Kaczyńskiego, tak naprawdę najuboższym da po tyłku.

Zacząć wypada od tego, co jest zmorą ludzi niebogatych. Na przykład umowy śmieciowe. Prawie 1,5 mln ludzi nie ma urlopów, mogą być wywaleni z roboty z dnia na dzień, zaś o ich wynagrodzeniu nie stanowią zapisy ustawowe, tylko to, co da im do podpisania pracodawca na umowie-zleceniu, czy o dzieło. O ile oczywiście nie każe im zakładać własnej działalności gospodarczej. Czy PiS i o tym towarzystwie coś w swoich ekonomicznych enuncjacjach wspomina? Nie. W kampanii temat ten wyciągali Kopaczowa i Szczurek, natomiast Prawo i Sprawiedliwość nie dało się wyciągnąć w tej kwestii do tablicy. Nie wykonało gestu choćby tak minimalnego, jak zapowiedź ustawy zakazującej instytucjom publicznym zatrudniania ludzi w formie innej niż umowa o pracę.

Ludzi pracujących na śmieciówkach nie ruszy zapowiedziane 12 zł za godzinę. Najniższe wynagrodzenie, jak sama nazwa wskazuje – jest wynagrodzeniem, a nie wynegocjowaną przez równorzędne podmioty kwotą zawartą w umowie. Etatowcy z minimalnymi wynagrodzeniami to margines. Zleceniobiorców jest kilka razy więcej. I jak widać – to się nie zmieni. Śmieciówkowców Szydło z Kaczyńskim mają głęboko w tyle.

Parę milionów ludzi nie ma możliwości otrzymania kredytu bankowego. Jak na standardy określone przez sektor finansowy, po prostu zarabiają za mało. Nie jest jednak tak, że banki na ludziach niekwalifikujących się do kredytu nie zarabiają. Koszą hajs, aż miło. Tyle że w białych rękawiczkach. Pożyczają bowiem szmal prowidentom i vivusom. Ci puszczają go w obieg wśród najuboższych, licząc sobie za pożyczkę parę razy tyle, ile chciałyby banki. Emeryci i bezrobotni płaczą i spłacają – horrendalne opłaty za cokolwiek, co wymyślą lichwiarze i za odsetki bankowe. O tym, że w głębokim poważaniu mają wszystkie ustawowe zapisy o nieprzekraczalnej opłacie za kredyt, nie ma co wspominać. W końcu ustawodawca nie bez kozery zostawił w ustawie antylichwiarskiej furtkę o szerokości bramy na stadion. Sejm może ją zamknąć w każdej chwili. Tyle, że Sejm to teraz PiS. A PiS nic na ten temat w ostatnich paru miesiącach nie mówił. Perorował za to wiele o podatku bankowym. Że niby państwo ściągnie z banksterów nienależne im krocie. Banksterzy nie są idiotami i haracz dla państwa ściągną z klientów – i to wcale nie tych najbogatszych. Podniosą najróżniejsze opłaty, które odczuje posiadacz konta, na które spływa mu emerytura lub wypłata, a nawet nie zwróci na nie uwagi ktoś, kto sałaty ma jak lodu. Nie wspominając już o tym, że dzięki wyższym opłatom zmienią się kryteria udzielania pożyczek i kredyt bankowy będzie niedostępny dla jeszcze większej grupy. Pożyczających u lichwiarzy i ubogich klientów banków Szydło z Kaczyńskim mają w tyle jeszcze głębiej.

Kilkadziesiąt tysięcy osób ma to do siebie, że oficjalnie ich nie ma. Kiedyś, gdy byli, mieli nieszczęście pożyczyć coś w banku lub parabanku. Potem znowu i jeszcze raz. Skończyło się na tym, że dziś są ścigani przez stado komorników i gdyby przy jakimkolwiek pracodawcy wystąpili oficjalnie, to zamiast wypłaty dostaliby guzik.

W cywilizowanym świecie taki ktoś idzie do sądu i załatwia sobie status osoby upadłej, czyli bankruta indywidualnego. Jak sąd mu to przyklepie, to komornicy od delikwenta się odstosunkowują. Nasze przepisy w zakresie upadłości konsumenckiej, choć czas jakiś temu zmodyfikowane, dla tych ludzi są bez sensu. Zakładają bowiem, że trzeba spłacić wierzycieli, więc choćby kamień stawał na kamieniu, nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie na zakładanie sprawy o własne bankructwo wykładał tego, czego i tak nie ma, czyli pieniędzy.

Słyszał ktoś ostatnimi czasy z ust jakiegoś pisowca, że w ramach przywracania porządku zrobią porządek z upadłością konsumencką? Nie. A to z tej prostej przyczyny, że kwestię osób wykluczonych ze społeczeństwa przez długi Szydło z Kaczyńskim mają gdzieś w okolicach okrężnicy.

Lud pisowski i lewicowy przyklasnęły pospołu podatkowi od hipermarketów. Sęk w tym, że ma on z ubogą częścią społeczeństwa związek tylko taki, że to właśnie najbiedniejsi na tym popłyną.

Oficjalna propaganda PiS mówi o tym, że sieci są złe, a dobre są sklepiki osiedlowe, znaczy się rodzinne. Taka forma handlu ładnie wygląda wyłącznie w telewizji. Jak ktoś nie wierzy to niech z kartką i długopisem przespaceruje się najpierw do najbliższego sklepu, a potem odwiedzi hipermarket. Jeśli ceny w tym drugim nie będą niższe o ok. 25-35 procent, to można mnie nazywać kłamcą.

Tanie dyskonty i hipermarkety powodują, że jak ktoś zarabia 1500 złotych miesięcznie, to dzięki zakupom w nich ma szansę nie umrzeć z głodu. Tak samo jest z emerytami dostającymi z ZUS tysiaka z kawałkiem. Obłożenie wszystkich sklepów dla najuboższych takim samym podatkiem nie spowoduje, że sklepiki osiedlowe staną się tańsze, a przez to dostępne dla mniej zamożnej osoby. Skoro Auchany, Carrefoury i Biedronki będą musiały płacić haracz, to doliczą go do cen. Wszystkie po tyle samo. I tak będą dużo tańsze od „prawdziwie polskich” sklepików rodzinnych, wiec najbiedniejsi i tak będą robić w nich zakupy. Tyle, że zapłacą więcej. Czyli dzięki pomysłowi PiS będą biedniejsi niż dziś. Najubożsi konsumenci na szali zainteresowań Szydło i Kaczyńskiego mieszczą się zatem tam, gdzie bankruci.

Wszystkie statystyki GUS dotyczące biedy w Polsce od lat pokazują, że największy problem jest na wsi. I faktycznie, dzisiejsza wieś jest obarczona nierównościami dochodowymi, o jakich się w miastach nie śniło. Na jednego wiejskiego bogacza przypadają 3 gospodarstwa z dochodami nie pozwalającymi egzystować. Jak ktoś jest miastowy, to wydawać mu się mogło, że status finansowy tych ludzi poprawi pisowskie 8 tys zł kwoty wolnej od podatku, dzięki czemu w kieszeniach niemajętnych włościan zostanie niemal 1500 zł.

Otóż nie zostanie. Kwota wolna występuje bowiem w podatku PIT. Rolnicy czegoś takiego nie płacą. Nie mają zatem sobie od czego 8 tysiaków odliczyć. Tak samo zresztą z trwale bezrobotnymi, bez prawa do zasiłku i wszystkimi tymi, którzy imają się różnych zajęć na czarno. Paru milionom ludzi kwota wolna zwisa ubiegłorocznym kalafiorem. Poprawę ich statusu Szydło i Kaczyński mają gdzieś u wylotu jelita grubego.

Nikt w PiS nawet nie zająknął się, że gdy powróci się do wieku emerytalnego dla mężczyzn wynoszącego 65 lat, a dla kobiet 60 to ludziom będą groziły świadczenia bardziej niż głodowe.

PiS nic nie wspomniał o zmianie filozofii emerytalnej. Nie mówiono o tym, że na całym, cywilizowanym świecie system emerytalny opiera się na zdefiniowanym świadczeniu, a to oznacza, że państwo zobowiązuje się do wypłaty emerytury w określonej wysokości. U nas natomiast obowiązuje zasada zdefiniowanej składki. Mówi ona, że „ile zaoszczędzisz, tyle dostaniesz”. W kraju, w którym bezrobotni stanowią 10 procent, kolejne kilkanaście procent opłaca składki od działalności gospodarczej, za które mogą liczyć na minimalne uposażenie na starość, kilkaset tysięcy żyje z tego, że co roku wyjeżdża na saksy, a setki tysięcy pracują na czarno lub bezskładkową umowę o dzieło, nawet gdy wiek emerytalny uzyskiwałoby się wraz ze skończeniem 67 lat – wychodziło, że emerytura wyniesie najwyżej 25 proc. tego co się zarabiało. Czy przeżycie na emeryturze za 400-500, a nawet 600 złotych jest możliwe? A takie kwoty zasilą konta trzech czwartych przyszłych emerytów. Emerytury posłów i premierów będą znacznie wyższe. I pewnie to tłumaczy dlaczego przyszli weterani pracy zajmują u Szydło i Kaczyńskiego poczesne miejsce gdzieś w środkowym odcinku jelita grubego.

500 złotych na niektóre dzieci, równie szybko jak trafi do kieszeni rodziców, tak stamtąd wypłynie po to, by było tak jak dziś. Znaczy się dla rodziców 3- i 6-latków nic się nie zmieni. Tak się bowiem składa, że „zerówki” do których PiS uparł się posyłać polskie – znaczy głupsze niż w innych krajach – sześciolatki, są w przedszkolach. Za przedszkola, w przeciwieństwie do pierwszej klasy podstawówki, trzeba płacić. I zamiast wyasygnować co miesiąc 100 zł za śniadania i obiady dla „pierwszaków”, rodzice wydadzą 5 razy tyle.

A dlaczego stracą ci, których progenitura ma 3 latka? Ano dlatego, że skoro do przedszkoli wrócą 6-latki, to po prostu, fizycznie braknie sal dla najmłodszych. Braknie – rzecz jasna – w przedszkolach publicznych. Zostają zatem placówki prywatne, które na tę okoliczność już zacierają ręce. Różnica w opłatach za przedszkole prywatne i publiczne to niemal dokładnie „500 złotych na dziecko”. 500 złotych, które miały być czymś ekstra, co zmotywuje Polaków do powiększania rodziny. Szydło i Kaczyński jedną ręką dają, drugą zabierają, bo tak naprawdę polityka prorodzinna umiejscowiona jest u nich już w okolicach jelita krętego.

Trzymanie kciuków przez lewicę za powodzenie czegoś, co zaszkodzi najuboższym, dowodzi tego, że 25 października wyborcy choć w jednym mieli rację. W wysłaniu „lewicy”w kosmos.

 

Exit mobile version