Bohaterski czyn nielegalnego imigranta z Mali Mamoudou Gassama, który uratował dziecko zwisające z balkonu, medialnie niemal całkowicie zatarł inne wydarzenie minionego weekendu we Francji -„Ludową Falę”, manifestacje w niemal 200 francuskich miejscowościach przeciw „reformom” prezydenta Emmanuela Macrona. Prezydent, otoczony specjalistami od wizerunku, natychmiast to wykorzystał – w otoczeniu kamer przyjął malijskiego bohatera obiecując mu „wyjątkowo” francuskie obywatelstwo, by machnąć ręką na społeczną burzę, która czai mu się za plecami.
Dyskusja na temat Gassamy wylała się oczywiście na obszar polityki imigracyjnej zaostrzonej przez Macrona, ale i marginalnie na kwestie rasowe: czy Malijczyk, który przedarł się przez Morze Śródziemne, by dotrzeć do Europy, zostałby przyjęty przez prezydenta, gdyby uratował czarne dziecko z przedmieścia? W każdym razie, gdyby nikogo nie uratował, zostałby w końcu wydalony. Samo pojęcie „ratowania życia” zależy zresztą od tego, kogo się ratuje: ci, którzy ratują afrykańskich rozbitków na Morzu Śródziemnym zaczynają być uważani za przestępców, czy „niszczycieli europejskiej cywilizacji”…
Na kilka dni przed cokolwiek monarchicznym obrządkiem przyjmowania bohatera, obsłużonym przez dziennikarzy pracujących dla francuskich oligarchów, którzy posiadają niemal całość krajowych mediów, raport Bloomberga wyjawił, że owi miliarderzy od początku tego roku wzbogacili się o ponad 20 kolejnych miliardów. Francja stała się krajem, w którym oligarchia bogaci się najszybciej na świecie. I to jak: nawet w Ameryce Trumpa najbogatsi w ciągu tych kilku miesięcy 2018 r. wzbogacili się „tylko” o 1,2 proc. – we Francji o 12,2 proc.! Rok „reform” Macrona to połączenie neoliberalnych przyśpieszeń bez precedensu – przyśpieszenie regresji socjalnej z przyśpieszeniem lawiny prawno-finansowych prezentów dla wielkich właścicieli. Jego „wyjątkowa” (co mocno podkreślił) łaska dla Malijczyka, to jeszcze jedna medialna przykrywka, która ten fakt oddali od ludzkich oczu.
Konwergencja walk
„Konwergencja walk” to termin ukuty na lewicy mający prowadzić do zjednoczenia przeciw Macronowi ludzi o bardzo różnych motywacjach, czy strategiach walki. To oczywiście nie jest łatwe. Jednak w minioną sobotę pierwszy raz od dziesiątek lat związki zawodowe szły obok partii politycznych, razem z prawie 60 organizacjami, które zdecydowały dołączyć do „Ludowej Fali”. To ciągle nie są wszystkie związki, nie wszystkie lewicowe ugrupowania polityczne i nie wszystkie stowarzyszenia obywatelskie, które mają już dość Macrona, ale zawiązała się pewna dynamika, która ma szanse powstrzymać przynajmniej niektóre „reformy” prezydenta i nieźle wróży na przyszłość. Oczywiście media wolały raczej podawać liczbę manifestantów podaną przez rządową policję (90 tys.), niż przez organizatorów (prawie 300 tys.), ale ten rodzaj polemik już mało kogo spośród protestujących rusza: liczy się postęp organizacyjny.
Tę „konwergencję” wywołuje niezwykła wielokierunkowość działań ludzi Macrona. Jego rząd i Medef – organizacja wielkich przedsiębiorców – zdecydowali się na głęboką restrukturyzację francuskiego społeczeństwa. Mamy tutaj politykę ciężkich obostrzeń budżetowych, ograniczenie praw pracowniczych, wprowadzenie selekcji wstępu na uniwersytety, niszczenie służb publicznych, degradację losu bezrobotnych, reorganizację pogłębiającą nierówności w dostępie do wymiaru sprawiedliwości, „reformę fiskalną” niezwykle korzystną dla najbogatszych, ostre przepisy wobec imigrantów, priorytet dany „tajemnicom biznesowym” nad prawem do informacji, wprowadzeni przepisów stanu wyjątkowego do zwykłego prawa, represje wobec ruchów społecznych, traktowanie kwestii równości kobiet i mężczyzn wyłącznie jako narzędzia komunikacji politycznej i jeszcze militarystyczną politykę międzynarodową.
Nastrój niepewności
Weźmy przykład spoza życia gospodarczego: wprowadzenie selekcji przy wstępie do szkół wyższych. We Francji każdy, kto zdał egzaminy maturalne, miał prawo studiować na wybranym kierunku. Później mógł się rozmyślić, mogło mu się na studiach nie udać, ale prawo do studiowania było traktowane jako potwierdzenie społecznych ambicji Republiki („równość” w dewizie), jej otwartości na aspiracje młodych. W tym roku 400 z 750 tys. licealistów dostało dwie odpowiedzi na swoje wnioski – „odmowa” lub „w oczekiwaniu” (bez rozstrzygnięcia). Nic strasznego, powiecie? Dla tych setek tysięcy pogrążonych w niespodziewanej niepewności to szok, widoczny w eksplozji internetowych dyskusji. Wielu widzi w tym coś bardzo symptomatycznego.
„Wychowawczy” projekt polityczny prezydenta polega na zasianiu ziarna codziennego upokorzenia, stałej niepewności, która ma prowadzić do rezygnacji, przygotować do prekariatu. Ziarno „konkurencji”, szczurzego wyścigu. Chodzi o to, by nieustannie stawiać ludzi w sytuacji wrogiej konkurencji, małych wojenek. Rezygnacja z marzeń na samym początku dorosłego życia jest według niego potrzebna, bo trzeba młodzieży pokazać jak bardzo życie jest niesprawiedliwe, a przyszłość niepewna, niech zaakceptuje to jako rozsądną normę. Odbierzmy jej w ten sposób ochotę na bunt. Nie ma na to nic lepszego jak poplątanie odniesień i wzorców – „wielka zmiana” Macrona rozgrywa się również w sferze wartości. „Marzcie o byciu miliarderami” – mówił prezydent uczniom szkoły zawodowej.
Zły wybór
Młodzieńczy uśmiech Macrona skrywa starą klasową pogardę. Wychodzi z niego, nawet, gdy chce być liryczny: „Dworzec to miejsce, gdzie spotyka się ludzi sukcesu i tych, którzy są nikim”. „Te strajkujące kobiety to w większości analfabetki” – mówił o zakładzie produkcyjnym w Gad, gdy był jeszcze ministrem gospodarki u „socjalistycznego” prezydenta Hollande’a. „Życie przedsiębiorcy jest cięższe niż pracownika, bo przedsiębiorca więcej ryzykuje (pieniędzmi)”, „Bezrobotni na północnym wschodzie za dużo piją i palą”. Ale nawet, jeśli powie o związkowcach, że są „leniwi”, media to ładnie odkręcą, zatuszują. Jedno się przynajmniej wyjaśniło: według badań paryskiego Instytutu Nauk Politycznych ze stycznia, większość Francuzów klasyfikuje go po stronie twardej prawicy. Cała jego wyborcza retoryka „ani lewica, ani prawica” została właściwie zapomniana.
Rząd chciałby, by poszczególne ruchy protestu pozostały izolowane, by zgasły samie z siebie lub by mogły zostać spacyfikowane bez szkód politycznych. Ale jeszcze przed pomysłem „konwergencji” rozwijały się inicjatywy solidarności ze strajkującymi, emerytami, studentami, ekologami, funkcjonariuszami publicznymi. Manifestacje sektorowe pozostają oczywiście ważnym elementem protestu przeciw neoliberalnemu szaleństwu oligarchii, którą reprezentuje Macron, ale idea zjednoczenia licznych organizacji obywatelskich, związkowych i politycznych daje nadzieje na wygraną polityczną, mimo w zasadzie jednolitej wrogości mediów. Dziś już 62 proc. głosujących w zeszłym roku na ugrupowanie Macrona nie powtórzyłoby takiego wyboru.
W kierunku Frontu Ludowego
Jean-Luc Mélenchon, lider Nieuległej Francji (LFI), marzy o czymś w rodzaju przedwojennego Frontu Ludowego, który zastąpiłby dzisiejsze rozbicie wyborcze lewicy. „Nie ma innej drogi, jak cierpliwa budowa nowej ludowej większości (parlamentarnej) poprzez formowanie nowej kolektywnej świadomości” – mówi, ale jak w wywiadzie dla Libération, zastrzega się: „Nie mam złudzeń, wiem, że związki zawodowe nie będą uczestniczyć w jakimś wspólnym programie politycznym. Zresztą nie życzę sobie tego, bo jestem za niezależnością związków od każdego rządu. (…) Chcieć ludowego frontu to w inny sposób mówić o zjednoczeniu ludzi. To projekt, praktyka i strategia”.
Macron próbuje strząsnąć z siebie popularne określenie „prezydenta bogatych”. Tak jednak do niego przylgnęło, że nie pozbędzie się go do końca kadencji, choćby media miały go nigdy nie używać. Mélenchon, który publicznie zwraca uwagę na jednostronność mediów, uważa, że stanowi ona poważne zagrożenie, bo utwierdza wielu ludzi w ich pasywności, lub odbiera odwagę tym, którzy oczekują uznania swych działań i mobilizacji. Jednak z drugiej strony ta jednostronność i neoliberalna jednomyślność budzi gniew, świadomość oszustwa, która na dłuższą metę będzie długoterminową szczepionką przeciw zaufaniu w medialne słowo. „Na dłuższą metę będziemy więc wygrani” – wróży lider LFI – „Macron istnieje tylko dzięki aparatowi medialnemu, który niesie go piorąc mózgi”. Wygląda na to, że jesień we Francji będzie gorąca.