Site icon Portal informacyjny STRAJK

Mankurci

Kamil Zaradkiewicz

https://www.facebook.com/kamil.zaradkiewicz.1/photos_all

Kamil Zaradkiewicz pierwszą swoją decyzją jako p.o. I Prezesa Sądu Najwyższego usunął portrety prezesów SN w latach 1945 – 89, demonstrując swoje umysłowe i moralne barbarzyństwo. Postępowanie Zaradkiewicza wyklucza go z towarzystwa ludzi przyzwoitych. Ludzie, którzy odcinają ogon własnej przeszłości, która budowała ich dzisiejszą pozycję, są nie tylko godni najwyższej pogardy, ale są przede wszystkim żałośni.

Wielki kirgiski i rosyjski pisarz Czingiz Ajtmatow w opowiadaniu ”Dzień dłuższy niż stulecie” opisuje straszną torturę stosowaną przez jedno z pustynnych plemion Kirgizji: na ogoloną głowę skrępowanego jeńca nakładano wilgotną skórę wielbłąda, która kurcząc się pod wpływem słońca pozbawiała go woli i pamięci – zapominał, skąd jest, jak się nazywa. Stawał się bezwolnym i ślepo wykonującym polecenia swego pana niewolnikiem – mankurtem. Łatwiej zabić człowieka niż pozbawić go woli i pamięci, pisał Ajtmatow. Jak widać, czasem się jednak udaje. Zaradkiewicz jest takim właśnie mankurtem.

„Gazeta Wyborcza” w artykule Wojciecha Czuchnowskiego i Justyny Dobrosz-Oracz zareagowała nie na decyzję Zaradkiewicza dotyczącą portretów, bo o niej wtedy jeszcze nie wiedziała, tylko na sam fakt zaprzęgnięcia się sędziego do rydwanu zwycięzców.

Sięgnięto do najlepszych wzorców pałkarskich mediów z marca 1968 roku. Zaradkiewiczowi trudno udowodnić brak wiedzy, bezpodstawność otrzymania przez niego kolejnych tytułów naukowych, sięgnięto zatem do ataków personalnych w sposób, który wywołuje mdłości.

Dziennikarski duet skupia się na dwóch najważniejszych dla autorów sprawach: że Zaradkiewicz zażywał substancje halucynogenne oraz że jest homoseksualistą.

Tak, tak, ja wiem, co mi odpowiedzą obrońcy „Gazety Wyborczej” i stosowanej przez nich metody: że nieheteroseksualna orientacja jest dla nich tak oczywista i niedyfamująca, że po prostu potraktowali to jako zwykłą informację. Nieprawda. I o tym, że to kłamstwo wiedzą doskonale w „Gazecie Wyborczej” i wiedzą, że my o tym wiemy. Jest bowiem pewna cienka, ale zauważalna granica informowania o głęboko prywatnych sprawach ludzi publicznych. Jeżeli któryś z nich sam mówi o tym, z kim dzieli gospodarstwo domowe, to tak, wówczas informowanie o tym jest naturalne i nie wywołujące wrażenia instrumentalnego traktowania informacji. Jeżeli zaś ktoś o tym nie mówi publicznie, nie fotografuje się ze swym partnerem/ką, to może nie ma ochoty o tym mówić? Uszanowanie tej niewypowiedzianej, ale łatwo czytelnej woli dzieli poważne gazety od cuchnących ekskrementami szmatławców. I linię tę „Gazeta Wyborcza” z lekkością bojówkarza w pierwszym szeregu brudnej walki politycznej, przekroczyła.

Zwracam uwagę, że nie piszę jedynie o autorach tego tekstu, lecz używam tytułu gazety. Bo przecież nie jest tak, że dwójka dziennikarzy sama wpadła na pomysł podłego w swej wymowie artykułu, że tylko oni sami go napisali, cichcem go przemycili przez korytarze redakcyjne i wpisali do komputera. Tak nie było, ktoś to czytał, poprawiał, akceptował, chwalił dziennikarzy za sprawność pióra. Cała „Gazeta Wyborcza” niesie haniebne odium tego podłego artykułu.

Kamila Zaradkiewicza, jak i każdego człowieka, trzeba bronić przed takimi metodami opluwania medialnego, zastosowanego przez „Gazetę Wyborczą”. W imię tych zasad, które Zaradkiewicz tak nikczemnie podeptał.

Exit mobile version