Praca najemna w polskich warunkach społeczno-ekonomicznych jest głupia, męcząca i pozbawiona sensu. Ludzie są do niej zmuszeni przez ekonomiczną konieczność, co jest zaprzeczeniem rozwoju człowieka, marnotrawstwem talentów, a także psychiczną i fizyczną opresją, która prędzej czy później i częściej niż rzadziej prowadzi do wyniszczenia jednostki. Na końcu tej drogi nie ma zwykle niczego, co by wynagradzało i usprawiedliwiało doznane krzywdy.
Nienawidzę pracy. Mówię to z pełnym rozmysłem i świadomością. Oczywiście chodzi mi o te formy aktywności zarobkowej, które nie sprawiają mi żadnej przyjemności i które nie mają żadnego społecznego uzasadnienia. Przez znaczną część mojego życia byłem zmuszony wykonywać obowiązki, z których nie wynikał żaden społeczny pożytek, a które doprowadzały do wściekłości, przemieszanej z rozpaczą. W każdym miejscu pracy spotykała mnie z grubsza ta sama opresja: niskie płace, łamanie podstawowych praw, zarządzanie rodem z obozu koncentracyjnego, tania propaganda wewnętrzna oraz szybujące wymagania.
Nie miałem żadnego szacunku do tych gównianych zajęć – spóźniałem się, chętnie chodziłem na chorobowe, przymykałem oko na kradzieże. Nie żałuję. Z przyjemnością w tym samym czasie pracowałem dla związku zawodowego, rozdawałem gazety pracownicze, chodziłem na demonstracje, blokady eksmisji oraz wolontariacko prowadziłem zajęcia dla dzieci w świetlicy socjoterapeutycznej. Satysfakcję i sens wykonywanego zajęcia w pracy zarobkowej odnalazłem dopiero w dziennikarstwie.
Doskonale rozumiem zatem Jakuba Pietrzaka, który w ciekawie zatytułowanym tekście „Kapitalizm jest obrzydliwy i doprowadza mnie do płaczu” szkicuje obraz klatki wyzysku i niedostatku, w której zamkniętych jest kilka milionów młodych osób w tym kraju. Tych, którym rodzice nie rzucają szmalu na kwaterunek, książki, kokainę i snowboard w Małym Cichym, a którzy dostrzegają i codziennie odczuwają opresywny charakter śmieciowej niskopłatnej pracy i ciągłego strachu przed każdym większym wydatkiem – odkładaniem wizyty u dentysty, zapłaceniem mandatu od kanarów czy zakupem zimowej kurtki.
Jakub Pietrzak pisze: „Nie chcę wykonywać bezsensownej, wyczerpującej, do tego nisko płatnej pracy – i nie mam zamiaru się tego wstydzić. Chcę robić w życiu to, co sprawia mi przyjemność i chciałbym, żeby każdy miał możliwość takiego wyboru. Nie uważam, żeby przemysłowe smażenie naleśników było pożyteczniejsze od protestowania przeciwko zmianom w ordynacji wyborczej”. Pietrzak jest uczciwym młodym facetem. Przede wszystkim – uczciwym wobec siebie. I całkiem odważnym. Odrzucenie żałosnych opowieści o samorozwoju, zaradności i sukcesie na stanowisku „junior account salesman” wymaga jednak pewnej odwagi i krytycznego spojrzenia na rzeczywistość.
Po publikacji artykułu na fejsbukowym profilu dziennikarza OKO.press – Krzysia Pacewicza urządzono Pietrzakowi godzinę nienawiści. Gospodarz stwierdził, ze komuś „lewactwo wjechało za mocno”. Jestem w stanie zrozumieć, że problemy, jakie wymienia Jakub Pietrzak są dla Krzysia Pacewicza ziemią nieznaną, a więc oszczędzę już rozważań, komu co wjechało za mocno czy za łatwo. Odezwali się ci, co też mieli ciężko, ale zamiast narzekać, zacisnęli zęby i teraz mają całkiem cacy. Pietrzak ich zdenerwował, bo powiedział kilka słów prawdy o utracie godności, która towarzyszy zginaniu karku na drodze do papierowej stabilizacji. Młody prekariusz usłyszał więc, że jest bananowym studencikiem z MISHu, któremu marzy się bycie obibokiem na dochodzie gwarantowanym. Szczególnie warto zwrócić uwagę na komentarz, którego autor napisał: „Pogarda z jaką autor traktuje ludzi, którzy go karmią, sprzedają obuwie i zmieniają taryfę jest nieprzyzwoita. Niechęć do jakiejkolwiek pracy nie wróży natomiast sukcesów w jakiejkolwiek dziedzinie, a – sądząc po aspiracjach – od razu oczekuje fotela prezesa”.
A więc wszystko jasne – Jakub Pietrzak nie dość, że nie chce pracować za marne pieniądze, jak jego pokoleniowi poprzednicy, to jeszcze pluje na etos ciężkiej pracy. Taką formę racjonalizacji i rozmycia sensu uprawiała już Maggie Thatcher, która powtarzała, że „miejsce ludzi pracy jest w pracy”, a nie na protestach. To zaś, że nazywanie śmiećpracy śmiećpracą obraża wykonujących śmiećpracę wmawiają nam Balcerowicz z Gadomskim.
Tekst Pietrzaka jest oczywiście pełny pogardy. Tyle, że nie dla ludzi wykonujących ciężką pracę, a dla wyzyskiwaczy żyjących z niskopłatnej pracy i dla systemowych warunków, które pole do tego wyzysku stwarzają. Budowanie etosu wyzyskiwanego prekariusza ma sens, gdy ta identyfikacja wzmacnia siłę sprzeciwu wobec tych warunków. I za takie postawienie sprawy należą się autorowi słowa najwyższego uznania.