„Każdy ma prawo do życia” i „Dość przemytu i handlu ludźmi” – piekące słońce i te dwa transparenty witały w minioną środę 141 wykończonych migrantów, którzy od prawie tygodnia czekali na pokładzie Aquariusa na zawinięcie do jakiegoś europejskiego portu. Obecność tych transparentów – jeden należący do tych, którzy uważają, że ratowanie ludzi jest obowiązkiem, a drugi do maltańskiej prawicy – ilustruje dyskusję, która robi się w Europie paradoksalnie tym gwałtowniejsza, im mniej przybywa imigrantów. Ta dyskusja objęła też europejską lewicę, która zdaje się godzić powoli z panującymi nastrojami antymigracyjnymi.
Malta zgodziła się w końcu na zawinięcie Aquariusa do portu La Valetta, ale pod warunkiem, że żaden pasażer nie zostanie na miejscu. Po długich negocjacjach z różnymi krajami naszego kontynentu ustalono więc najpierw, kto ich przyjmie: najwięcej (po 60) Francja i Hiszpania, resztę Niemcy, Luksemburg i Portugalia. Migranci zgarnięci na wodach międzynarodowych u wybrzeży Libii to w większości Erytrejczycy i Somalijczycy, w tym połowa niepełnoletnich i jedna trzecia kobiet. To oni byli tym „gorącym kartoflem”, którym przerzucano się w ciągu kilku dni chaotycznych rozmów i negocjacji.
„Kazać statkom ratunkowym błądzić po Morzu Śródziemnym? To niebezpieczne i niemoralne, podczas gdy rządy konkurują między sobą, by nie brać żadnej odpowiedzialności” – skomentował to z goryczą Filippo Grandi, Wysoki Komisarz ONZ ds. Uchodźców. Tym razem Hiszpania, rządzona przez lewicę (jeśli zaliczać do niej socjaldemokratów), nie zgodziła się na przyjęcie Aquariusa, jak w czerwcu, gdy nikt inny nie chciał ponad 600 osób obecnych wówczas na pokładzie. Wtedy premier Sanchez chciał pokazać całej Europie, czym jego rządy różnią się od włoskiej prawicy i szczególnie Matteo Salviniego, który zamknął porty przed niepożądanym statkiem. Setki tłumaczy, personel lekarski, wolontariusze: głośne, serdeczne przyjęcie migrantów w Walencji stało się demonstracyjnym wydarzeniem medialnym, które miało być ratowaniem nie tylko rozbitków, ale i „humanistycznych wartości europejskich”.
Strach przed zdjęciami
Ale w lipcu to Hiszpania stała się europejskim krajem, który przyjął w tym roku najwięcej zamorskich migrantów (nieco ponad 20 tys. ), przeganiając Włochy i Grecję. Rząd Pedro Sancheza tłumaczył się, że poprzednia, prawicowa administracja niczego nie przygotowywała i brakuje odpowiedniej infrastruktury, więc ponowne przyjmowanie słynnego statku nie wchodziło w grę… Poza tym czerwcowe zdjęcia Aquariusa przybijającego do hiszpańskiego portu nie wszystkim pokrzepiły serca. Nowy szef prawicowej Partii Ludowej Pablo Casado wzywał Sancheza do „odpowiedzialności bez demagogii”: „Nie możemy przyjąć milionów Afrykanów, którzy szukają w Europie lepszej przyszłości” – mówił demagogicznie, bo nie o miliony chodzi. Hiszpańscy socjaldemokraci stracili co nieco w sondażach, więc od sierpnia zaostrzono przepisy, wszyscy przybywający morzem bez wizy są z miejsca wydalani.
Kiedy Salvini zamykał w czerwcu włoskie porty, prezydent Francji Macron (prawica neoliberalna) wyrażał głośne oburzenie i też mówił o odpowiedzialności, a nawet o „europejskich wartościach”, ale Aquarius musiał płynąć aż do Hiszpanii, bo Francja na jego przyjęcie się nie zgodziła, tak jak i teraz. Strach przed zdjęciami wysiadających Afrykanów był łatwy do zmierzenia – sondaże wskazały, że dwie trzecie Francuzów nie chce takich statków. W ubiegłym tygodniu dwa francuskie porty zgłosiły chęć przyjęcia Aquariusa, ale rząd znowu się nie zgodził. Otwartość na innych stała się bardzo passé i zmienił się język, również na lewicy.
Strach przed wyborami
Pozostając przy socjaldemokratach: bodaj najbardziej znamienna zmiana poglądów nastąpiła w Danii. W ich manifeście możemy przeczytać, że „Jako socjaldemokraci, uważamy, że należy pomagać uchodźcom, lecz musimy też znaleźć równowagę między pomocą ludziom w potrzebie a koniecznością zapewnienia spójności kraju i zachowania wysokiego poziomu systemu socjalnego, który charakteryzuje nasze społeczeństwo.” W ciągu ostatnich trzech lat poparli w parlamencie wszystkie ustawy ograniczające imigrację, które proponowała prawica, a ostatnio bez wahania przegłosowali też zakaz publicznego noszenia nikabów i burek. Partia wyraża nawet „zrozumienie” dla Salviniego, a w przyszłym roku, po wyborach, planuje rządzić wspólnie z ostro antyimigracyjną i nacjonalistyczną Partią Ludową…
W Niemczech SPD, która jeszcze trzy lata temu była zdecydowanie przeciwna tworzeniu „obozów tranzytowych” („Nie potrzebujemy ogromnych więzień na granicach” – mówił wtedy dzisiejszy szef niemieckiej dyplomacji Heiko Maas), zgodziła się na nie w lipcu bez większych dyskusji. Przyczyna? Według podejrzanie zgodnego chóru publicystów, to właśnie kwestia imigracji jest przyczyną porażek wyborczych socjaldemokracji w Europie. Inaczej mówiąc, strategia socjaldemokratów miałaby polegać na przejmowaniu argumentów prawicy bądź skrajnej prawicy, by uchronić kraj przed rządami tejże… Ale i na lewo od socjaldemokratów widać znaczną ewolucję.
Strach przed wyzyskiem
Sahra Wagenknecht z niemieckiej partii Die Linke sformowała nowy stosunek do migracji w maju, przed Bundestagiem. Imigrację ekonomiczną opisała jako zagrożenie dla płac, gdyż „imigracyjna siła robocza ma tendencję do ciągnięcia płac w dół”, co odbije się na niemieckiej klasie ludowej. Należy więc ją „zredukować”. Duża część wyborców Die Linke pochodzi z dawnego NRD, gdzie opozycja wobec imigracji jest największa. Sondaże i tu wskazują niechęć a nawet wrogość wyborców Die Linke wobec imigrantów. Wagenknecht nie skupiała się oczywiście na sondażach, argumentowała, że migracje są „również” katastrofą dla krajów afrykańskich i innych, gdyż pozbawiają je „najbardziej wykształconej i młodej” części społeczeństwa.
Wagenknecht, świadomie lub nie, powtarza szefa Francuskiej Partii Komunistycznej Georgesa Marchais, który już w 1981 r. przemawiał: „Trzeba powstrzymać legalną i nielegalną imigrację. Nie można zgodzić się na nowych pracowników z imigracji, podczas gdy nasz kraj liczy dwa miliony bezrobotnych – Francuzów i imigrantów”. Dla Marchais masowa imigracja, która wówczas miała miejsce na otwarte żądanie oligarchii i rzeczywiście szła w miliony, była znakiem dumpingu socjalnego prowadzonego przez wielki kapitał. Jej celem było wprowadzenie konkurencji na najniższym poziomie płac i wzmożony szantaż bezrobociem. Tak było też w Niemczech, Danii i innych krajach, a większość lewicy nie miała nic przeciw, w imię internacjonalizmu i braterstwa.
„Pomagać na miejscu”
Jean-Luc Mélenchon, przywódca Nieuległej Francji (LFI), równie dużo dalej na lewo od socjaldemokratów co niemiecka Die Linke, w poprzednich wyborach prezydenckich (w 2012 r.) oddawał honor lewicowej tradycji humanistycznej, według której imigracja „nie jest problemem”, jak i wielokulturowość. Głosił wówczas w zasadzie pełną otwartość i być może nie zwracał uwagi na sondaże, które po takich deklaracjach poleciały w dół o dobre parę punktów. Pięć lat później, w czasie następnej kampanii zmiana tonu była znaczna, promocja otwartego przyjmowania poszła w odstawkę. „Emigracja jest zawsze cierpieniem dla tego, który wyjeżdża” – wyjaśnia program LFI – „…Pierwsze zadanie to pozwolić każdemu żyć u siebie”.
Drogą do tego, według LFI, byłoby „powstrzymanie wojen, umów handlowych rujnujących lokalne gospodarki, walka ze zmianami klimatycznymi” i „pomaganie na miejscu”. Jednak proponowana „walka z przyczynami emigracji” zderza się z tzw. zasadą przejścia emigracyjnego. To „przejście” to dochód na głowę między 600 a 7500 dolarów rocznie, jak wyliczył Bank Światowy. Poniżej i powyżej tych widełek populacje pozostają raczej u siebie, lecz kiedy są w „przejściu” nawet znaczna poprawa dochodów i poziomu życia nie zatrzymuje emigracji.
Gdyby takie kraje jak Burundi czy Niger miały średni stały wzrost PKB na poziomie dwóch procent, potrzebowałyby ponad 130 lat na wyjście poza status emigracyjny. Póki co, Afryka jest potężnie „dojona” przez tzw. cywilizowany świat. Pewna pomoc gospodarcza istnieje, ale Czarny Kontynent pozostaje dzięki różnym formom neokolonializmu stałym płatnikiem netto. Pieniądze wyciągane z Afryki tylko przez europejski wielki kapitał przekraczają wszelką publiczną pomoc o dziesiątki miliardów dolarów.
Czarna masa
W efekcie „imigracja nie jest problemem” jedynie dla tych europejskich partii lewicowych, które pozostają poza parlamentami. Chodzi o lewicę zdecydowanie antykapitalistyczną, oskarżaną dziś o „chodzenie ręka w rękę” z gospodarczą oligarchią, która – z innych powodów – też nie ma nic przeciw imigracji, choć już nie naciska w tej kwestii na rządy lub robi to dyskretnie. Tymczasem Europa nigdy nie była tak bogata jak dzisiaj, tyle, że neoliberalizm doprowadził do niezwykle przyśpieszonego przepływu bogactw w najbogatszą górę kosztem prekaryzacji mas ludowych. Rozmiar imigracji z Afryki jest też dziś mikroskopijny w porównaniu do ludności naszego kontynentu, jednak pojawienie się podsycanych przez prawicę strachów typu tożsamościowego spycha lewicę do narożnika.
Wiadomości o tysiącach utopionych w morzu nie robią już wrażenia nawet na ludziach z „sercem po lewej stronie”. Do odczucia empatii potrzeba wąskiego planu, spojrzenia w twarz, czegoś, co do nas podobne. Widzenie emigrantów jako zdehumanizowanej „masy” skutecznie znieczula. Czarne postaci w takich samych kamizelkach ratunkowych, ustawione szeregiem w łodzi nie budzą współczucia, choćby przeżyły piekło.
Od trzech dni po Morzu Śródziemnym błąka się kolejny statek, tym razem włoskiej straży przybrzeżnej, który wyciągnął z wody prawie 200 osób. Zablokowany między Maltą a Lampedusą czeka na kolejne, międzynarodowe targi i „repartycję”. Unia nie ma pojęcia, jak systemowo traktować problem, podobnie jak znaczna część zakłopotanej, europejskiej lewicy. Jakby nic jej nie pozostało, poza nieokreślonym smutkiem.