Polskie środowiska nacjonalistyczne od wielu lat prowadzą żmudną pracę, której celem jest zmiana własnego wizerunku. Zamiast brunatnych koszul założyli garnitury, wykonali ogromnie skomplikowany rebranding – zamiast jednoznacznie kojarzonego z faszyzmem Obozu Narodowo-Radykalnego i skompromitowanej związkiem z LPR Młodzieży Wszechpolskiej mamy obecnie Ruch Narodowy i organizowany przez niego Marsz Niepodległości, łączący wiele skrzydeł narodowej prawicy. Po wielu latach tłumaczenia, że podnoszenie wyprostowanej prawej ręki w górę nie ma związku z Adolfem Hitlerem, kadry RN zdecydowały się na zrezygnowanie z publicznego wykonywania tego gestu. Od lat z ust żadnego z medialnych przedstawicieli środowisk nacjonalistycznych nie usłyszeliśmy wypowiedzi otwarcie antysemickiej – odpowiedzialność za zło świata przeniesieno na bliżej nieokreślonych „onych” z Unii Europejskiej. I oczywiście na gejów, których w Polsce wyzywać i obrażać jest jednak dużo bardziej elegancko. Zerwano oficjalne, kiedyś przecież bardzo zażyłe stosunki z otwarcie neonazistowską organizacją Blood&Honour i jej bojówką Combat18 (1 oznacza pierwszą, a 8 ósmą literę alfabetu – inicjały Adolfa Hitlera). Wykonano wielką, tytaniczną pracę, która przyniosła owoce. Krzysztof Bosak, Witold Tumanowicz, Artur Zawisza są dzisiaj pełnoprawnymi uczestnikami debaty publicznej, a mrzonki o tym, że wyeliminuje się ich z mediów – jeszcze przecież w 2010 roku całkiem realne – dziś budzą śmiech i zawstydzenie w tych, którzy próbowali do tego doprowadzić.
Dokładnie w tę narrację wpisuje się Marian Kowalski, „silny człowiek na trudne czasy”. Mimo twarzy troglodyty, łysej głowy, szerokiego karku, toczącej się sprawy o pobicie i trudnego zawodu – Kowalski jest szefem ochrony w lubelskim klubie nocnym – robi wszystko, że przełamać stereotyp prymitywnego nacjonalisty, rozwiązującego spory przy użyciu pięści. W mediach pojawia się w nienagannie skrojonym garniturze i całkiem przekonująco buduje wizerunek „kandydata wyklętego”, którego nikt nie pyta o zdanie ze względu na uprzedzenia wobec Polski B (Kowalski pochodzi i mieszka w Lublinie), wykonywany zawód czy formację, która go wystawia. Poza krótką wzmianką o tym, że nie podoba mu się wpuszczanie do Polski imigrantów z Afryki, nie wyraża w zasadzie żadnych ostro ksenofobicznych przekonań. A powiedzmy sobie szczerze, Polacy są islamofobicznymi rasistami i myśl o przybywających do Polski i Europy uchodźcach z Syrii czy z Afryki Północnej spędza im sen z powiek bardziej niż żałośnie niska płaca minimalna. Zamiast tradycyjnego szczucia na „obcych” Kowalski próbuje odgrywać polityka, który ma wizję, program i szanse w wyborach – czyli robi dokładnie to samo, co wszyscy jego konkurenci!
Pytanie, co zostanie z Mariana Kowalskiego po – tymczasowym i taktycznym, nie mam złudzeń – zdarciu z siebie bruntanego mundurka. W przeciwieństwie do Beaty Tadli, którą, jak to mawiają młodzi prawicowi chłopcy, „zmasakrował” ostatnio na antenie TVP Info, przeczytałam jego program. I jeśli odjąć od niego radykalną nienawiść wobec wszelkiej inności, to nie ma w nim absolutnie nic. Kowalski, jak cała niemal skrajna prawica (pomijając Bartosza Bekiera, angażującego się ostatnio w żenujący prorosyjski projekt partii Zmiana) jest skrajnym neoliberałem. Nie bez powodu 17 lat życia spędził w Unii Polityki Realnej ze swoim obecnym konkurentem, Januszem Korwinem Mikke. W swoim programie miesza porządek patriotyczny z liberatariańskim – mówi, że Polacy muszą stać się „narodem właścicieli”. Tak samo, jak dokładnie wszyscy inni kandydaci (i kandydatka) martwi się przede wszystkim o los polskiego przedsiębiorcy. Obniżenie podatków, likwidacja systemu zabezpieczenia społecznego w jego obecnym kształcie, zmniejszenie biurokracji, większe wydatki na armię, niechęć wobec feminizmu-genderyzmu (cokolwiek to jest) – to, w dużym skrócie, postulaty Mariana Kowalskiego. Wśród 11 startujących w tych wyborach prawicowych polityków, absolutnie nic go nie wyróżnia. O Kościele nie mówi wcale, o narodzie nie tak oszołomsko jak Braun, o własności nie tak wyraźnie jak Korwin, o złym „systemie” nie tak przekonująco jak Kukiz. Jedyną grupą, którą reprezentuje w wyjątkowo wiargodny sposób są stadionowi chuligani – ale ilu ich jest i ilu chodzi na wybory? Ruch Narodowy, a wraz z nim Marian Kowalski, próbując wyjść z sekciarskiej niszy, wyzbył się czy też ukrył całą swoją tożsamość – i został z niczym. Korwin jest lepszym homofobem, Braun lepszym antysemitą, a w kwestii genderyzmu po piętach depcze Kowalskiemu już nawet sejmowy mainstream w postaci Beaty Kempy. Na miejscu kandydata Ruchu Narodowego zaczęłabym się bać, że jeśli naprawdę jest człowiekiem Honoru, za jakiego się podaje, to już 11 maja będzie musiał wylizać deskę toaletową PKP – bo nie wróżę mu wyniku przekraczającego 1 procent.