Rafał Woś – moim zdaniem, najwybitniejszy dziś w Polsce publicysta ekonomiczny – popełnił tekst polityczny, który jego pracodawców, a także kolegów z bliskiej mu formacji intelektualnej, wprawił w stan paniki. W ramach uświęconej klasyką tradycji – „Ja was proszę, towarzyszu Birkut, odetnijcie się” – od Wosia odcięła się „Polityka”, a także inni lewicowi publicyści, tacy jak Maciej Gdula. „Polityka” zrobiła to w zgodzie z najlepszymi tradycjami centralizmu demokratycznego, ogłaszając, iż Woś jest w niej „dziennikarzem ekonomicznym, nie politycznym”; zaś „naszą linię programową reprezentują m.in . Jerzy Baczyński, Mariusz Janicki, Wiesław Władyka i Adam Szostkiewicz”.
Cóż takiego zrobił mądry, wykształcony i stroniący od sensacji Woś, żeby wzbudzić takie namiętności?
Napisał otóż – na gazeta.pl – tekst, który już w tytule bluźni wszystkiemu, co najświętsze w szeregach „demokratycznej opozycji”. Tytuł brzmi: „Lewico, czas na współpracę z PiS. Trzeba budować z Kaczyńskim demokratyczny socjalizm”. Osobiście zresztą jestem przekonana, że większość z tych, którzy podpalają pod Wosiem stos, nie posunęła się w czytaniu poza tytuł – ale to nie do końca ma znaczenie. Woś rzeczywiście napisał to, co napisał.
Wytłumaczył to na swój typowy, intelektualno-erudycyjny sposób, powołując się na znakomitą w swej syntetyczności teorię młodego amerykańskiego politologa Yaschy Mounka o konflikcie między niedemokratycznym liberalizmem i nieliberalną demokracją – czyli pozornym procesem demokratycznym, którego efekt w żaden sposób nie zaburza władzy finansowych elit z jednej strony, i łamiącą reguły demokratyczne, zmierzającą do autorytaryzmu antyelitarną władzą z drugiej. Woś trafnie odnotowuje, że w oczach człowieka lewicy oba te rozwiązania są fatalne; co go różni od liberała, dla którego to, że kasa rządzi, a demokracja jest tylko fasadą, jest zjawiskiem naturalnym i pożądanym. Na tym etapie wywód jest w zasadzie oczywisty, w każdym razie z punktu widzenia człowieka lewicy. Komplikuje się dalej.
Woś pisze otóż, że lewica – realnie rzecz biorąc, Partia Razem i jej ewentualne przystawki – powinna podjąć się „misji ucywilizowania PiS”, poprzez wejście z nim w najpierw w dialog, a później w koalicję, na bazie programowej wspólnoty, którą Woś nazywa „demokratycznym socjalizmem”. I dalej lewica winna skorzystać z tej koalicji dla wybijania partnerowi z głowy co bardziej niedemokratycznych pomysłów.
Ta idea wzbudziła histerię i, co gorsza, wrogość, także w kręgach lewicowych.
Na wstępie – zanim ja też zostanę ukamienowana przez Czytelników – zaznaczę, że nie zgadzam się z Wosiem. Ale nie zgadzam się także z jego krytykami. „Tekst Wosia jest charakterystyczny i jednocześnie niepokojący, bo świadczy o duchowej niemocy jednego z najważniejszych lewicowych publicystów” – napisał Maciej Gdula, w żarliwej polemice, która niepozbawiona jest agresji. Niesłusznie.
W mojej opinii Woś nie ma racji, sądząc, że PiS jest podatny na wpływy – szczególnie ze strony „lewaków”. Jako dowód, że proces taki jest możliwy, a nawet istniejący, przytacza on w zasadzie jeden tylko przykład – czarne protesty: „Zresztą to… już się dzieje. Pamiętacie czarne protesty? Zainicjowała je nowa lewica, i to właśnie one doprowadziły do wstrzymania prac nad zaostrzeniem ustawy aborcyjnej. Można powiedzieć, że w tym wypadku lewica wychowała prawicę”. Na co Gdula odpowiada że czarne protesty nie ucywilizowały, tylko zastraszyły PiS: „protest był nie żadnym dialogiem, tylko gwałtownym i masowym oporem wobec pomysłu prawicy. PiS nie przyjął argumentów, ale ugiął się przed siłą ulicy”. Moim zdaniem, obydwaj się mylą: czarne protesty nie miały żadnego wpływu na proces legislacyjny, był on bowiem z góry skazany na porażkę. Kaczyński po prostu nie jest zainteresowany zaostrzaniem ustawy antyaborcyjnej, czemu dał wyraz jeszcze w 2007 roku – wtedy, kiedy Marek Jurek, w proteście przeciw zablokowaniu przez Kaczyńskiego wpisania „ochrony życia poczętego” do konstytucji, odszedł z PiS i ze stanowiska marszałka Sejmu. W takim sensie, przykład z czarnymi protestami jako argument na rzecz otwarcia PiSu na proces cywilizowania przez lewicę – i alternatywnie, skuteczności walki z PiSem metodą uliczną – jest po prostu chybiony.
Ale ważniejsza jest inna kwestia. Gdula zarzuca Wosiowi „zdziecinnienie”, którego objawem jest „nawalanie w liberałów”. Albowiem, wykłada Gdula, liberałowie już od trzech lata nie rządzą – „i wcale nie wygląda na to, żeby zanosiło się na ich powrót do władzy” – a doktryna neoliberalna jest w odwrocie, toteż lewica dziś nie powinna zajmować się liberałami, tylko skupić się na walce z PiS.
Moim zdaniem – w tym miejscu Gdula myli się wręcz zbrodniczo. Liberałowie – przywoływany przez Wosia „niedemokratyczny liberalizm”, cała ta idea, że „masz kapitał, to wynajmujesz sobie prezydentów albo komisarzy, którzy zabezpieczają twoje interesy. Nie masz? Demokracja kończy się dla ciebie na symbolicznym akcie wrzucenia kartki do wyborczej urny” – są źródłem zła, co do którego istnienia wszyscy się zgadzamy. Wyniosła alienacja elit, które dawały ludowi do zrozumienia, że powinien szanować bogatych, bo są po prostu lepsi (znakomitym przykładem takiego myślenia jest niedawny wykwit Elizy Michalik na FB) – jest przyczyną, dla której wybory wygrywa Kaczyński, Orbán, Trump… Lewica nie może przestać „nawalać w liberałów”, ponieważ jedyną nadzieją na pokonanie prawicowego populizmu jest przekonanie ludzi, że niedemokratyczny liberalizm nie wróci.
Że nie jest tak, że muszą wybierać między państwem praworządnym i państwem opiekuńczym, albowiem mogą mieć jedno i drugie. Że aktywne społecznie, odważne redystrybucyjnie, prowadzące rzeczywistą, a nie fasadową politykę socjalną państwo może współistnieć z demokracją, z poszanowaniem swobody wypowiedzi, z niezawisłymi sądami i uczciwymi mediami publicznymi.
I w tym względzie Woś ma rację, nawet kiedy się myli. Lewica musi podjąć dialog z PiS – nawet jeśli będzie to dialog jednostronny – i omawiać, i eksponować wspólnotę poglądów i programów w ramach, niech mu będzie, „demokratycznego socjalizmu”. Musi chwalić te punkty programu obecnej władzy, które zgodne są z lewicowymi wartościami – a także przyznać, że postępując zgoła przeciwnie zrobiła zasadnicze błędy w polityce społeczno-gospodarczej. Ale nie dlatego, żeby w konkluzji dojść do koalicji – tu zgadzam się z krytykami Wosia, że PiS nie da się ucywilizować, bo rządzi z pozycji siły i żadne kompromisy go nie obchodzą – tylko dlatego, żeby wykazać wyborcom, że to nie jest tak, że „oni cofną 500 plus”, jak mówił ostatnio premier Morawiecki na wiecu w Sandomierzu.
Żeby być w tej mierze wiarygodnym, trzeba zdobyć się na powiedzenie, że PiS zrobił coś dobrze. Że 500 plus jest dobre, bo – przy wszystkich swoich wadach konstrukcyjnych i antyfeministycznych założeniach – zlikwidowało haniebne ubóstwo wśród dzieci i zmieniło równowagę na rynku pracy, skąd zniknęła zdesperowana quasidarmowa siła robocza, co zmusiło pracodawców do uczciwego płacenia pracownikom. Że minimalna stawa godzinowa jest dobra, bo pracownicy na zlecenie byli głównymi ofiarami wyzysku. Że wprowadzenie trzeciej stawki podatkowej jest dobrym pomysłem, ponieważ progresja podatkowa jest w Polsce za niska – choć oczywiście idiotycznym wybiegiem jest nazywanie jej „daniną solidarnościową” i opowiadanie, że to wszystko wina kalek. Nie domagam się, aby lewica podchodziła do programu społeczno-gospodarczego PiS bezkrytycznie – od tego w końcu mamy PiS – tylko, żeby miała odwagę oceniać go obiektywnie, bez lęku, że powiedzenie czegoś pozytywnego oznacza „zdradę demokracji”.
Prawdziwą zdradą demokracji jest pozostawienie państwa w rękach Kaczyńskiego. A stanie się tak, jeśli opozycja, zamiast wypracować przekonującą dla dzisiejszych zwolenników PiS alternatywę, będzie się nadal skupiać się na obrażaniu ich, jako ciemnych, chciwych i kupionych.
Obrażanie wyborców nie jest najlepszą metodą na wygrywanie wyborów.