Nazywanie greckiego referendum „desperackim sposobem zwłoki” i krytyka Syrizy za „niekonsekwencję” marksizmu jest dzisiaj absurdalna z co najmniej kilku powodów. Najważniejszy – to szacunek dla demokratycznych procesów. Ale nie tylko.
W tekście „Grecja potrzebuje gospodarza, a nie <niekonsekwentnych marsistów>”, mój redakcyjny kolega, Bojan Stanisławski bezlitośnie chłoszcze grecki rząd – za prywatyzację portu w Pireusie, za odejście od programu wyborczego, za nieskuteczne negocjacje, za brak konsekwencji. Pierwsza myśl, jaka się we mnie budzi, jest być może dość prymitywna – nie bijmy słabszego. Kiedy widzimy, jak 10 starszych łobuzów tłucze jednego młodszego, nie dokładajmy się do ciosów, nawet jeżeli uważamy, że mu się należą. Rozmowy pomiędzy Syrizą a Eurogrupą to walka Dawida z Goliatem. Szczypanie Dawida w zadek w trakcie potyczki jest, niezależnie od intencji szczypiącego, działaniem na rzecz Goliata. Stanisławski staje tym samym w jednym rządzie z KKE, Komunistyczną Partią Grecji, która w nadchodzącym referendum radzi oddawać nieważne głosy, a za swojego największego wroga stawia sobie nie Angelę Merkel, a nawet nie Antonisa Samarasa, ale właśnie Alexisa Tsiprasa.
Drugim powodem, dla którego krytyka Syrizy wydaje mi się nieodpowiednia, jest brak mandatu krytykującego. Syrizie udało się coś, co nie wyszło żadnej polskiej kanapie i bardzo niewielu europejskim: zagospodarować skutecznie ludowy wkurw. Alexisowi Tsiprasowi – być może również dzięki niekwestionowanej urodzie, o której wspomina Stanisławski – udało się przekonać społeczeństwo, że za ich nędzę, bezrobocie i kryzys odpowiadają nie imigranci, nie biedniejsi od nich, nie Żydzi, masoni, geje, ale międzynarodowe instytucje finansowe i Unia Europejska. Społeczeństwo greckie stoi za swoim rządem murem – sama, będąc w Atenach, widziałam spontaniczne demonstracje po 40 tys. ludzi, których celem było jedynie wyrażenie zaufania wobec Syrizy, teraz na takie same imprezy przychodzą setki tysięcy Greków i Greczynek. Rząd, mimo fatalnej sytuacji gospodarczej i mocno związanych przez Troikę rąk, nie traci poparcia i jest realną reprezentacją narodu. Varoufakis ze swoim niekonsekwentnym marksizmem ma na politykę w swoim kraju wpływ większy, niż wszyscy żyjący marksiści z Polski (i z paru innych krajów europejskich) razem wzięci – bardzo łatwo o konsekwencję, kiedy jest to wyłącznie konsekwencja poglądów, a nie realnie prowadzonej polityki. Polska lewica, która przegrała wszystko, co miała do przegrania, powinna raczej próbować się od Syrizy uczyć, niż ją paternalistycznie pouczać.
Wreszcie, przechodząc do meritum – decyzja o przeprowadzeniu referendum w sprawie przyjęcia bądź odrzucenia dyktatu Eurogrupy moim zdaniem dowodzi wiarygodności Tsiprasa jako demokraty i była najlepszą rzeczą, jaką premier Grecji mógł w tej sytuacji zrobić. Stanisławski pisze o Grekach: „Wybrali SYRIZĘ. Zrobili to w jednym tylko celu. Klasycznie, chodziło o to, żeby dyktat europejskiej i światowej finansjery zderzył się w końcu z zaciśniętą pięścią społeczeństwa” – pomijając jednak w tej bardzo zgrabnej frazie jeden istotny aspekt. Syriza zapowiadała, że będzie z przedstawicielami tego dyktatu i finansjery negocjować. Ani przez chwilę nie postulowała wyjścia ze strefy euro, od początku wyraźnie zaznaczając, że jest ugrupowaniem proeuropejskim, które widzi Grecję w UE i nie chce zmieniać waluty. Co więcej, zdanie to podzielało, zarówno przed wyborami, jak i w trakcie rządów gabinetu Tsiprasa, ok. 3/4 społeczeństwa. Syriza nie miała i nie ma mandatu do zerwania negocjacji, nie po to została wybrana – od wielu miesięcy zapowiadano, że jeśli okaże się, że porozumienie z „partnerami” z Europy okaże się niemożliwe do osiągnięcia, konieczne będzie referendum albo nawet przeprowadzenie nowych wyborów. Decyzja o odrzuceniu dyktatu Troiki będzie miała swoje tragiczne konsekwencje – podobnie jak jego przyjęcie – i Grecy mają pełne prawo sami zadecydować, którą z tych tragedii wolą. Pretensje do rządu, że traktuje swoich wyborców (a także tych, którzy na Syrizę nie głosowali, przypomnijmy, że mimo mocnego mandatu, ciągle pozostaje duża część społeczeństwa, która popiera Nową Demokrację czy To Potami, chcących pokornie przyjmować kolejne europejskie „reformy”) poważnie i z szacunkiem – wydają się kuriozalne.
Oczywiście, Stanisławski ma absolutną rację, kiedy pisze, że portu w Pireusie nigdy nie należało sprzedawać chińskiej korporacji Cosco. Z drugiej strony – z pewnością należało wypłacić emerytury i płace w sektorze publicznym, a zdaje się, że to właśnie takie wybory stają przed Tsiprasem i jego rządem w ciągu ostatnich pięciu miesięcy. Oczywiście, że z wielu punktów, które Syriza miała w swoim programie (przy okazji zaznaczyć należy, że odmowa spłaty długu nie była jednym z nich) zrezygnowano w trakcie negocjacji – ale czy nie na tym właśnie polegają negocjacje? Większość Greków oceniała je dobrze, zaś tych oceniających Syrizę jako zbyt spolegliwą wobec Eurogrupy było mniej niż tzw. euroonanistów z obozu Samarasa. Pytanie, co by było, gdyby Tsipras i Varoufakis na pierwszym spotkaniu z Eurogrupą walnęli pięścią w stół? Gdyby, wbrew zapowiedziom, nie podjęli nawet próby osiągnięcia porozumienia i wbrew wyraźnej woli społeczeństwa znaleźli się za burtą patologicznej rodziny europejskiej waluty? Przecież Grexit to opcja niekorzystna dla całej Europy, ale przede wszystkim dla Grecji, gdzie doprowadzi do kompletnego załamania gospodarki. Podjęcie takiej decyzji – bardzo trudnej i wcale nie oczywistej – bez pytania o zgodę musiałoby wywołać gniew i frustrację. Konsekwencje tego wyboru, które bez żadnych wątpliwości będą tragiczne – w całości spadłyby na rząd Tsiprasa. Straciłby on swój z pewnością największy dotychczasowy atut – zaufanie i poparcie obywateli. A alternatywą jest właśnie Złoty Świt, którym próbuje nas straszyć Stanisławski.