Za świąteczną „Gazetę Wyborczą” trzeba było zapłacić aż 7,99 zł. To pewnie rekord jeśli chodzi o cenę codziennej prasy drukowanej w Polsce. Trudno się jednak temu dziwić. W końcu w dobie sieciowej hiperkomunikacji, tradycyjne nośniki informacji tracą na znaczeniu, a przez to – generują coraz mniejszy zysk. Żeby uratować biznes przed plajtą, wydawcy muszą windować ceny, licząc, że znajdą się zawsze konserwatyści, przedkładający papier nad piksele. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że redaktorzy z Czerskiej naprawdę się w tym roku postarali. Gazeta imponuje nie tylko wręcz żeglarskim rozmiarem ale i jakością. Znajdujemy w niej m.in kapitalne przemówienie pisarki Zadie Smith, błyskotliwą (psycho)analizę współczesnej polityczności w wykonaniu Andrzeja Ledera, magiczną rozmowę o Puszczy z Adamem Wajrakiem i kilka innych produktów dziennikarskich najwyższej próby. Jest również wywiad ze zwykłym człowiekiem. W końcu po eksploracji wyjątkowości, trzeba sprowadzić czytelnika na ziemię. Świadectwo polskiego szaraczka dała więc panna Dominika Kulczyk.
O tym, że panna Dominika jest najnormalniesza ze wszystkich normalsów, dowiadujemy się już w pierwszych zdaniach wywiadu. Okazuje, że jedna z najbogatszych Polek bardzo nie lubi, kiedy postrzega się ją przez pryzmat zer na koncie. Według własnego mniemania jest bowiem zwyczajną dziewczyną z Poznania, która została przez niedobrych ludzi „wrzucona do pudełeczka” z napisem „bogacz”. W takim pudełeczku panna Kulczyk wcale nie czuje się komfortowo, czemu daje wyraz niemal w każdym zdaniu rozmowy z Tomaszem Kwaśniewskiem. Czytamy więc o rutynie podwożenia dzieci do szkoły, pichceniu tostów i jajek sadzonych, chodzeniu do kina, na gorącą czekoladę i śmieszkowaniu z filmików na YouTube. Panna Dominika burzy wyobrażenie o miliarderce wylegującej się pod lamparcim baldachimem gdzieś na południowym morzu, w towarzystwie muskularnych masażystów. U niej w domu nie zastaniemy spiżu, służby czy rzeźby Donatella. „Nie jestem lukrowaną panienką” – zapewnia szefowa Kulczyk Foundation, zaznaczając jeszcze, że boleśnie i niesprawiedliwie oceniani są również inni bogacze. A przecież to „fajni i normalni ludzie”.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że zarówno Dominika Kulczyk, jak i koleżanki i koledzy to ludzie mili i sympatyczni. Czasy, gdy bogacze odgrywali rolę groźnych skurwysynów, dawno odeszły już do lamusa. Na takim wizerunku tylko tracili, dając swoim licznym podwładnym podstawy do myślenia w kategorii antagonizmu klasowego. Stylówa normalsa jest zdrowa dla psychiki – neutralizuje poczucie winy związane ze świadomością oczywistej zależności: jestem bogata, gdyż inni są biedni, ale również pozwala spacyfikować bunt i poczucie niesprawiedliwości u gorzej sytuowanych. Na szefa – nadętego dupka w krwistoczerwonym lamborghini zdecydowanie łatwiej się złościć, niż na serdeczną psiapsiółę, z którą można pogadać o nowym odcinku Orange is The New Black i ponarzekać na facetów. A Dominika Kulczyk wybrała sobie takie właśnie emploi. Świadczy to oczywiście o inteligencji, jednak nie możemy zapomnieć, że jej praktyka codzienności to wynik wyboru, nie konieczności. Panna Kulczyk z lajfstaljem szaraczka czuje się po prostu lepiej. Dla przeciętnej Polki z rocznika 1977 wstawanie „z kurami”, wożenie dzieci do szkoły i codzienne nerwy w biurze są jedyną możliwością. Nie każda jest Dominiką, która od początku swojego życia była bombardowana prezentami. A to od tatusia, który przepisał fortunę, a wcześniej rzucił trochę kieszonkowego na fundację. A to od „socjalnego” rządu PiS, który zlikwidował podatek spadkowy, dając tym samym zielone światło na swobodny przepływ bogactwa pomiędzy ksiażętami a delfinami. Zresztą, sama Dominika Kulczyk bardzo ładnie uzmysławia, na czym owa różnica polega. Weźmy zwykłą dziewczynę z Poznania, której rodzice nie pozwalają wychodzić na imprezy. Co robi? Mówi, że śpi u koleżanki. Jak sobie z tym poradziła Dominika Kulczyk? Wyjechała na studia do Chin.