Przy okazji zaprzysiężenia popkulturowego prezydenta Donalda Trumpa przypomnijmy sobie dwie (dawniejsze) powieści Kurta Vonneguta jr. – „Kocią kołyskę” i „Hokus-pokus”.
Wybieram te utwory znanego (także w Polsce) amerykańskiego postmodernisty, bo mówią o naszym najwspanialszym ze światów coś fundamentalnego, choć skończenie niepoprawnego: że stanowi on (aksjologiczne) Nic. Czego wszelka popkultura jest pokracznym wyrazem. A Tramp – na poziomie polityki – ucieleśnieniem tego wyrazu. Tylko tyle i aż tyle. Po prostu.
Jednakże owo Nic jest ideologicznie wiele mówiące. Jak bowiem przystało na pisarza końca minionego wieku, wiedział on doskonale, że co miało się w nim skompromitować – uczyniło to po tysiąckroć. Co było błazeństwem jeno – każdy, nawet mało bystry widzi (chyba, że należy do klasy polskich polityków). Co do zdemaskowania – samo się w końcu obnażyło. I Nic jeno okazało się wspólnym mianem wszystkiego.
Gorzej: to, co w naszym życiu i postępowaniu zdawało się naturalne i obdarzone przyrodzonym niejako sensem – zamarło w przytulności banału. Ale wciąż przecież klecimy coś nieudolnie na jego podobieństwo. I łudzimy się, że to nie substytut jeno.
Przypomina to wedle pisarza zabawę nitkami dzieci w kocią kołyskę, która przez sztuczki dokonywane palcami – zmienia kształt i znaczenie, choć w istocie wszystko pozostaje jak było. Tak, jak nie przymierzając, w naszym neoliberalnym kapitalizmie – ustroju bez sensu i perspektyw. Ale pełnym jego pozorów, wśród których mógł zakwitnąć nawet aktualny prezydent USA.
Powiązania każdego ze wszystkimi
I tak pierwsza wspomniana tu powieść: „Kocia kołyska” to rzecz o dziennikarzu, podążającym śladami „ojca” bomby atomowej, który, zanim zmarł, stworzył kolejną, jeszcze straszniejszą, broń. Był to rodzaj lodu w formie kryształków. Wystarczyło je rozsypać na części jakiegoś terytorium, a wszystko na nim także zmieniało się w lód.
Jego zaś potomkowie byli dziedzicami tego wynalazku. Bohater nawiązuje z nimi kontakt. A od pewnego momentu łączy ich wspólny los. Do straszliwego – jak się okaże – końca.
Akcja utworu toczy się na jakiejś bliżej nieznanej, choć niemałej i zaludnionej wyspie. Jej zaś mieszkańcami włada okrutny tyran. Przeciwstawia mu się natomiast Bakonon – twórca wyznawanej przez wyspiarzy religii.
Między Bakononem a władcą istnieje jednak przedziwna, nierozerwalna więź, jakby razem trzymali w rękach nici tej samej kociej kołyski, którymi wspólnie igrają. Rzecz bowiem w tym, że twórca religii zarazem nakazał aktualnie panującemu tyranowi, by prześladował jego wyznawców. A jednocześnie – podsycał żar i gorliwość ich wiary.
Tyran wiedział bowiem, – co podpowiada czytelnikom narrator – że nie ma sposobu, by mieszkańców wyspy wyciągnąć z nędzy i upodlenia. Władza, która próbowałaby tego dokonać, byłaby się jeno skompromitowała. Należało więc jakoś odwrócić uwagą rządzonych od podłych realiów ich bytu.
Tworzył tedy świadomie sytuacje, w których przedmiotem troski poddanych była nie beznadzieja ich egzystencji i wyjście z niej za wszelką cenę, lecz uniknięcie tyrańskich prześladowań. I temu zostają podporządkowani wszyscy. Łącznie z władzą, która okrutnie ich uśmierca, nakazując swym siepaczom wieszać ich na hakach za samo głoszenie tej religii. Jednocześnie – uznaje ją ona za swą własną.
W pewnym jednak momencie powieści dowiadujemy się, że i bohater staje się jej wyznawcą Bakonona. A równocześnie, że tyran wyznacza go… na swego następcę, aby kontynuował grę pozorów, splatających się w kocią kołyskę zależności i powiązań każdego ze wszystkimi.
Poznajemy też zasady tej religii. Jedna z nich zaś, podstawowa, brzmi:
„Pijak, który w parku śpi,
Królowa brytyjska,
Łowca, który tropi lwy,
I chiński dentysta,
Mędrek, przygłup, pracuś, leń,
Tyran i poddany,
Chcąc czy nie chcąc tworzą ten
Przedziwny mechanizm”.
Mówiąc prozą – zasada ta mówi: świat ludzki jest jedną całością. I wszyscy, chcąc nie chcąc, bezwiednie ją tworzą A ta całość stanowi jeno kocią kołyską, którą igranie jest absurdem. Choć nie to nas przeraża, ale straszliwa kara za wiarę w tę wiedzę. Co Vonnegut wiedział zapewne, jeszcze przed napisaniem utworu, choćby od A. Camusa.
W jakimś jednak powieściowym momencie na terytorium, zamieszkałym przez wyznawców religii Bakonona zostają rozrzucone śmiercionośne kryształki lodu – wynalazcy owej nowej, straszliwej broni. I wszystko zmienia się w lód. Następuje koniec ludzkiego świata.
Bo cóż z nim zresztą można jeszcze zrobić, skoro ów „przedziwny mechanizm”, o którym mówi ta religia, nie ma żadnych racji i uzasadnień poza tym, że jest? Nic. A reszta jest tylko cierpieniem.
Po nic.
Ludzie jako kalki społeczne
Konstatacja ta mogłaby być mottem drugiej, wspomnianej tu na początku, powieści tego autora. Mianowicie: „Hokus-pokus”.
Jest ona mozaiką, zlepioną z życiowych obrazków, wspomnień, refleksji, oznak emocji, zapisów emocjonalnych odruchów itp. Cząstki owej mozaiki nie są samoistne. Ułożone jednak zostały według pewnego wzoru i uporządkowane w rozdziałach. Bohater zaś – jakby w filmie – przerzucany jest przez autora z miejsca na miejsce, z czasu w inny czas. Może też być częściowo obecny w jednej sytuacji, po części natomiast – w zupełnie odmiennej.
Może również jedno miejsce opuszczać, i w wybranym momencie doń powrócić, wedle zasady: hokus-pokus, jak w dziecięcej bajce. Wolno mu też zaczynać myśleć o czymś, zapomnieć o tym na skutek jakiegoś zdarzenia, wrócić potem do przerwanego wątku i snuć dalej swą nić myślową. Ale czytelnik mimo to się nie gubi. Ogarnia całość, a owe oddalenia i powroty umożliwiają mu głębsze wniknięcie w świat przedstawiony.
Rzecz jednak nie sprowadza się tu tylko do igraszek formalnych. Kryje się za tym pewna filozofia. Zakłada ona, że zarówno społeczna jak i jednostkowa rzeczywistość człowieka to też zaledwie przypadkowe, mniej lub bardziej udane mozaiki. Ale też jest tu tak, że każda mozaika indywidualna jest kalką społecznej, choć nie widać tego na pierwszy rzut oka. Mozaika społeczna bowiem miota jednostkowymi kawałkami życia i pragnień. Także – cząstkami odczuć i marzeń. Tak, że dla człowieka społeczny charakter jego bytu staje się niewidoczny.
Całość jednak, jak i w poprzedniej powieści, nie posiada samoistnego sensu, bo jest ona rezultatem tego, że, jak w ludowym porzekadle, „ślepy wiedzie kulawego”. Więc wszystko w nim jest tyle samo (czyli Nic) warte. Nie jest przy tym ważne, czy ślepa jest jednostka, kulawa zaś realność społeczna, czy odwrotnie.
Autor nie roztkliwia się z tego powodu, nie moralizuje. Jego zaś bohater jest bezczelnie rzeczowy i konkretny. Pytany na przykład o sens wojny z poprzedniego wieku w Wietnamie – odpowiada, że chodziło w niej przede wszystkim o to, by zapewnić prosperowanie amerykańskiemu przemysłowi zbrojeniowemu.
Uznawany jest on przez otoczenie za „kaznodzieję”, gdyż był mistrzem wynajdywania propagandowych kłamstw o nieuchronnym zwycięstwie Amerykanów. I to nawet wtedy, gdy klęska ich była już ewidentna.
W każdym jednak przypadku z ironią postrzega, iż wszelkie wyobrażenia wartości, symbole, świętości są tylko czymś skonstruowanym, jak kocia kołyska lub przypadkowy układ szkiełek w dziecięcym kalejdoskopie. Konstruowanie ich jednak uważa za niebezpieczne, bo prowadzi ono tylko do podporządkowania ludzi rządzącym klasom politycznym, stanowiącym jednocześnie elity ekonomiczne.
Dlatego wiele razy powtarza: „Dopóki istnieje klasa niższa, zaliczam się do niej. Dopóki istnieje element przestępczy, należę do niego. Dopóki ktokolwiek przebywa w więzieniu, nie jestem wolny”.
Czy takie idee można spokojnie i bezpiecznie formułować poza czystą fikcją? Nie jest to absolutnie pewne. Wszystko jednak musi być do pomyślenia, skoro już trzeba znosić ten świat. Jeśli nie, to – poza literaturą – pozostaje nam tylko Wariatkowo.