Site icon Portal informacyjny STRAJK

Uwagi na marginesie: Państwowanie

Do stanu polskiej państwowości należy podejść w sposób poważny i ze stosownym poczuciem proporcji. Fetyszyzacja państwa, w wydaniu którejkolwiek partii, będzie tylko nieudolnym PiSieniem.

Tak to się porobiło, że lewicowymi postulatami bawi się teraz prawica. Wielu skłania to do dziwacznych konstatacji, iż podział na lewicę i prawicę rzekomo jest już archaiczny, zanikł lub nie ma znaczenia. W niektórych państwach przekonanie takie stało się nawet częścią dominującego nurtu kultury politycznej – np. w Rosji o wiele chętniej komentuje się podział na globalistów i państwowców, a w Polsce na zdrajców i patriotów.

Winą za te nieporozumienia można jednoznacznie obciążyć tzw. socjaldemokratów, którzy – ogólnie rzecz biorąc – odżegnali się najpierw od programu rewolucyjnego, potem od reformistycznego, a wreszcie przeszli na jedynie słuszną wiarę neoliberalną. Wobec takiego obrotu rzeczy lewicowym programem zaczęły dowolnie obracać i wprowadzać jego elementy na polityczny rynek podmioty lewicy naturalnie niemal wrogie – konserwatyści i liberałowie. Ma się rozumieć, wcześniej dokonali stosownych korekt definicyjnych i skalibrowali wszystko na swoje potrzeby. Bardzo trudno jest odwoływać się do nich w ich właściwej, niezafałszowanej przez prawicę, formie. Dlatego też lewica, która od czasu do czasu próbuje podnieść się z kolan, jest programowo niesamodzielna – albo konserwatywna, albo neoliberalna. Czyli do dupy.

Nieporozumień jest bardzo wiele, ale ujawniają się niemal zawsze, rzec można, z inicjatywy prawicy. Asumptem do bezmyślnej gadaniny na temat państwa stał się teraz niedawny Parteitag Platformy Obywatelskiej. Pomijając aspekt niedorzecznej propozycji programowej, która jest zwyczajnie  emanacją typowego polskiego prostaka politycznego („chcem, żeby podatky były niskie, ale lekarz ma być za darmo i dawać pinćset pluz”), pojawił się tam postulat fiskalnego usamodzielnienia samorządów. O wspomnianej wcześniej obsesji na punkcie państwa świadczy właśnie fakt, iż to ta kwestia sprowokowała najwięcej komentarzy. Niestety, równie mądrych jak i sama propozycja.

Oczywistym jest, że pozostawianie dochodów podatkowych na poziomie samorządów w takiej formie, jak proponuje to PO, jest idiotyzmem. Z dwóch powodów, których żaden (przynajmniej ja na to nie trafiłem) z krytyków nie podniósł. Pierwszym jest wadliwa, zbiurokratyzowana i korupcjogenna struktura polskiego samorządu, a drugim chęć zdjęcia z władz centralnych niemal całej odpowiedzialności za tzw. usługi publiczne, których realizacja – nolens volens – musiałaby spaść właśnie na samorządy. Warszawa umywałaby zaś od wszystkiego ręce wskazując, iż przecież nie ma na nic pieniędzy. Byłby to oczywisty skok w przepaść – przeprowadzenie takiej „reformy” skutkowałoby kolejnym cywilizacyjnym regresem, zapewne nawet cięższym niż ten z 1999 r.

Niemniej jedyne, co oburzyło i lewicę (np. Adrian Zandberg) i prawicę (np. Piotr Wójcik), to fakt, iż państwo nie będzie wtedy miało forsy, żeby wydzielać ją samorządom i nie będzie miało instrumentów do działań wyrównawczych. To prawda, ale czy jeśli rząd centralny (ministerstwa?) ma je prowadzić i uzbrajać samorządy w subwencje nakazując im wdrożenie takiego czy innego programu albo działania, to z czego właściwe składać ma się polska samorządność? W ostatnich latach jej przebojami była bandycka reprywatyzacja w Warszawie, in vitro w Częstochowie i deklaracja radnych z Łap o szkodliwości „ideologii gender”.

Samorządy powinny być finansowo samodzielne, a rolą państwa jest stworzyć im możliwości do prężnego rozwoju, również poprzez ewentualne dofinansowywanie w rozmaitych obszarach, zwiększanie dostępności tanich kredytów w dziedzinach, w których chce skłonić do inwestycji – możliwości jest bardzo wiele. Jednocześnie rząd centralny musi zapewnić sobie środki na utrzymanie najważniejszej infrastruktury: edukacyjnej, medycznej, wojskowej, policyjnej, transportowej, energetycznej itd. niezależnych od czynników samorządowych. To powinny być zadania resortów centralnych, a nie jakieś ruchy pozorowane samorządów, na które muszą one uzyskać pieniądze z Warszawy.

Aby jednak tego rodzaju mechanizm wdrożyć i aby nie pogłębił on patologii, lecz zaczął im przeciwdziałać, konieczna byłaby totalna przebudowa – likwidacja powiatów, umocnienie roli gmin i drastyczne zwiększenie liczby województw. Wówczas można zastanawiać się nad ustaleniem poboru podatkowego na poziomie samorządowym i ustanowieniu silnie progresywnej składki „na państwo”, co skłaniałoby do inwestycji w regionach biedniejszych. Gdyby choćby rozpocząć tego typu dyskusję, można by w ogóle otworzyć temat „samorządzenia się” i o modelu państwa jaki postulujemy – republikańsko-konserwatywny czy socjalistyczno-samorządowy. To byłaby interesująca i ważna debata.

Takich dyskusji się nie prowadzi, bo państwo, z powodu ogólnego przesilenia konserwatywno-tradycjonalistycznego na tzw. Zachodzie, również w Polsce postrzegane jest jako suma urzędników i budżetu. Tymczasem to jest jedynie aparat i organizator rynku – bez niego, faktycznie by rynku nie było. To właśnie dzięki niemu walczące o władze establishment koterie orientują się, na co mogą sobie pozwolić, a na co nie. Dlatego właśnie PO i jej przyjaciele są tak wściekli na PiS – bo złamał zasady gry. Nie z powodu troski o stan sądownictwa, jak sądzą naiwne głupki.

Zarówno sądownictwo, jak i ściśle związany z nim aparat przemocy nie funkcjonuje w próżni; jest poddany takiej samej grze interesów i nacisków ze strony różnych lobby. Gdy narracja się zmienia, dostosowuje się do niej i orzecznictwo, i praktyka działania policji czy prokuratury. Ileż to razy przerabialiśmy to w Polsce? PiS po prostu postanowił pójść na skróty, słusznie obawiając się rokoszu w niektórych strukturach. Brutalny marsz rządzących przez instytucje jest dowodnym przykładem na to, że nie wystarczy wygrać wybory, aby realnie zacząć rządzić państwem. Właśnie dlatego, że to nie jest prosta matematyka zjawisk politycznych, tylko skomplikowana plansza, na której grę toczą interesy różnych grup – korporacji, czynników międzynarodowych, służb specjalnych, związków zawodowych, biznesu itd. Najmniejszy udział ma w tej układance społeczeństwo, dla którego władza stwarza jakieś infantylne ułudy typu budżet partycypacyjny.

Państwo sensowne, które gwarantuje zainteresowanym obywatelom realny udział w podejmowaniu decyzji, to nie jest państwo totalne, które organizuje życie jednostki od rana do wieczora i prowadzi ją za rękę. Wręcz przeciwnie, to państwo, które zadba o to, by skrócić dzień pracy i pozwoli na swobodne formowanie się samorządnych społeczności, które, w granicach prawa, będą mogły po prostu mogły robić, co chcą. Tak jak jednostka w obowiązkowo wolną od pracy niedzielę.

Polska taka jak dziś, tylko bez PiS-owskiego Trybunału Konstytucyjnego i z nieco większym socjalem, nie będzie Polską lewicową. Będzie po prostu III RP po lifitingu. Nikt na to nie pójdzie. PiS ma bardziej radykalny i czytelny program (i praktykę) w tej mierze; to Kaczyński jest dla wszystkich prawdziwym państwowcem, bo pokazuje, że chce rządzić i może. Daje przez to ludziom poczucie złudnego bezpieczeństwa, bo widzą, kogo mają obwiniać w razie ewentualnych niedogodności.

Lewica musi skonstruować i zaproponować nowy projekt polskiej państwowości, który będzie odpowiadał jak największej części społeczeństwa. No i powiedzieć od czego zacznie się przebudowa. Wizją i romantyzmem musi konkurować z Wielką Polską Katolicką, a model gospodarczy musi być bardziej wydolny i trwały od okresu Gierka. Jeśli to się nie stanie, to obecny Prezes Państwa z tej socjalnej drobnicy, którą nasadza, zbuduje sobie pomnik, jak to mówią, trwalszy niż ze spiżu.

Exit mobile version