Site icon Portal informacyjny STRAJK

Podatek od handlu – niezbyt dobra zmiana

Gdańsk: hipermarket Real Przymorze, fot. wikimedia commons

Naprawdę nie wszystkie prezentowane przez PiS pomysły na obciążenie podatkami banków i wielkopowierzchniowych sklepów warte są mszy.

Zamieszanie wokół podatku od handlu pokazuje, że pośpiech i brak konsultacji nie służą tworzeniu dobrego prawa. Mamy chaotyczne, szybko zmieniające się pomysły, które tuż po pojawieniu się, są odsuwane na bok. Jeżeli rząd nie ma przygotowanej całościowej koncepcji w sprawie opodatkowania sklepów, to powinien o kilka miesięcy przesunąć wdrożenie nowych rozwiązań. Trudno też w tym kontekście zrozumieć, dlaczego część osób o lewicowych poglądach przychylnie patrzy na niespójne propozycje władzy. Banki i hipermarkety płacą w Polsce relatywnie niskie podatki, ale nie oznacza to, że każde obciążenie, które je dotknie, jest godne poparcia. Tymczasem dotychczasowe propozycje opodatkowania handlu zaprezentowane przez partię rządzącą mogą się okazać szkodliwe dla pracowników, konsumentów i całej gospodarki.

W ciągu ostatniego miesiąca rząd zdążył przedstawić już cztery, w znacznej mierze wykluczające się projekty ustaw. Najpierw, jeszcze w trakcie kampanii wyborczej, pojawił się pomysł opodatkowania sklepów o powierzchni większej niż 250 m2, jednak szybko sam rząd zauważył słabości tego pomysłu. Dlaczego nowe obciążenie mają ponosić wszystkie sklepy z meblami, a większość z biżuterią już nie? Dlaczego część księgarni ma ponosić obciążenie, a inne nie? Z jakiego powodu Biedronka i Tesco mają płacić podatek, a Żabka i Carrefour Express już nie? Wprowadzenie tego podatku sprawiłoby zresztą, że hipermarkety podzieliłyby się np. na część spożywczą i przemysłową. Rząd szybko zreflektował się, że propozycja w tym kształcie jest pozbawiona sensu – i rozmawiając z partnerami społecznymi, pospiesznie się z niej wycofał.

Potem pojawiła się idea progresywnego podatku od wielkości obrotu poszczególnych sklepów. Ministerstwo finansów przedstawiło pomysł kwoty wolnej wysokości 1,5 mln miesięcznie, stawki 0,7 proc. dla przychodów do 300 mln zł miesięcznie i stawki 1,3 proc. dla obrotu przekraczającego 300 mln zł miesięcznie. Dodatkowo zaproponowano specjalny podatek za handel w weekendy i święta ze stawką 1,9 proc. Większość handlowców krytycznie odniosła się do pomysłu, wskazując, że stawka 0,7 proc. objęłaby wiele „średnich” sklepów, które przegrałyby konkurencję z hipermarketami. Szczególnie wzburzenie zaś wywołał podatek weekendowy, gdyż wiele sklepów znaczną część sprzedaży prowadzi właśnie w soboty i niedziele. Ponadto eksperci rządowi uświadomili sobie, że taki kształt ustawy przyniósłby de facto niewielkie środki do budżetu.

Piotr Szumlewicz, fot. Facebook com/Piotr Szumlewicz

Chcąc w większym stopniu obciążyć największe podmioty zagraniczne, rząd przedstawił projekt ustawy, opodatkowującej sieci sklepów (w tym sieci franczyzowe), a nie tylko poszczególne placówki handlowe. W przedstawionym projekcie ustawy pozostały stawki 0,7 i 1,3 proc. Wprowadzono natomiast progresję w podatku weekendowym – pojawiły się dwie stawki 1,3 i 1,9 proc. Okazało się jednak, że ta propozycja została odebrana jeszcze bardziej negatywnie niż poprzednia. Na nowych rozwiązaniach najgorzej wyszłyby bowiem małe i średnie sieci handlowe. Większość ich przychodów obejmowałaby stawka 1,3 proc. Lewiatan płaciłby tyle samo, co Carrefour i Tesco. W konsekwencji upadłaby znaczna część małych i średnich sieci, a umocniłyby się największe i najbogatsze sieci hipermarketów zagranicznych.

Aby ratować się przed krytyką między innymi ze strony polskiej sieci Społem, rząd potraktował spółdzielnie handlowe jako pojedyncze sklepy, ale część ekspertów ten przepis uznała za otwarcie sprzeczny z zapisami o równości podmiotów gospodarczych. Trudno zrozumieć, dlaczego spółdzielnie miałyby być traktowane inaczej niż pozostałe sieci sklepów. Krytycy projektu zwracali też uwagę, że istnieją różne rodzaje sieci franczyzowych i część z nich jest na tyle luźno ze sobą powiązana, że franczyzodawca nie musi nawet znać wyników finansowych poszczególnych sklepów. Trudno w tej sytuacji byłoby egzekwować od niego podatek obrotowy.

Uwzględniając głosy krytyki, rząd błyskawicznie ogłosił, że jego trzeci projekt również nadaje się do kosza, tym bardziej, że międzyczasie Komisja Europejska zakwestionowała progresję podatkową w podatku obrotowym. Po rozmowach z częścią handlowców, minister finansów ogłosił, że ma już zarys… czwartej ustawy w ciągu miesiąca. Zgodnie z nią: zostanie kilkukrotnie zwiększona kwota wolna od podatku, zniknie specjalne opodatkowanie handlu w soboty, a być też niedziele i święta, zaś podatek od sieci franczyzowych obejmie tylko te podmioty, w których istnieje silne powiązanie między sklepami wchodzącymi we franczyzę.

Czy ostatnia propozycja jest godna poparcia? Wiele zależy od szczegółów, niemniej jednak wydaje się, że sama konstrukcja podatku obrotowego może budzić wątpliwości.

Podatek obrotowy jest podatkiem pośrednim odprowadzanym od towaru (każdego w tym samym stopniu – tak luksusowego, jak i pieluszek czy żywności). Tak Prawo i Sprawiedliwość, jak też znaczna część lewicy bardzo krytycznie oceniały podwyżkę podatku VAT za rządów PO. Trudno więc pojąć, dlaczego teraz chwalą wprowadzenie podatku obrotowego. Nie jest też jasne, dlaczego państwo miałoby walczyć ze wzrostem obrotu placówek handlowych i faworyzować sklepy o niewielkiej sprzedaży. Wszak w dłuższej perspektywie jednym z celów rządu jest rozkręcenie koniunktury, a co się z tym wiąże wzrost produkcji i konsumpcji.

Płace w handlu detalicznym wciąż należą do najniższych na polskim rynku pracy. Wysoki podatek od obrotu, który objąłby zdecydowaną większość przychodów znacznej części sieci handlowych, mógłby utrudnić negocjacje załóg z sieciami w kwestiach płacowych. Tym bardziej dotyczy to handlu w soboty i w niedziele, kiedy stawki za pracę powinny być wyższe, niż w dni powszednie. Wysokie opodatkowanie handlu w weekendy mogłoby raczej przyczynić się do zwolnień niż wyższych płac. Dobra zmiana polegałaby raczej na wzroście wynagrodzeń dla pracowników, a nie wyższe opodatkowanie obrotu.

Generalnie ustawa, tak w wersji z podatkiem progresywnym, jak też w wariancie z wyższą kwotą wolną i podatkiem liniowym, faworyzuje mikrosklepy o małym obrocie, gdzie nie istnieją związki zawodowe, panuje najgorszy wyzysk i najwyższe ceny – oraz hipermarkety, które wygrałyby konkurencję ze średnimi sieciami. Z drugiej strony można mieć wątpliwości, czy władze powinny możliwie wysoko obciążać obrót największych sklepów, gdzie ceny są najniższe, a warunki pracy najlepsze. Można mieć też wątpliwości, czy dobrym pomysłem jest rozbijanie sieci franczyzowych i karanie za procesy konsolidacji w branży. Wiele sklepów przystępuje do sieci franczyzowych, aby zmodernizować się i odciążyć część kosztów (np. na reklamę), co pozwala też na wzrost wynagrodzeń dla pracowników. Zaostrzenie konkurencji wywołane opodatkowaniem większych podmiotów mogłoby też skutkować cięciem kosztów na polskich dostawcach towarów. Ponadto przy wprowadzeniu podatku obrotowego, w tarapatach mogłyby się znaleźć takie sieci jak Ruch czy Kolporter, które mają duży obrót, ale wypracowują mały zysk, gdyż większość ich towarów posiada ceny stałe (papierosy, gazety, bilety komunikacji miejskiej).

Wydaje się więc, że podatek od obrotu nie jest pożądanym kierunkiem zmian. Być może najlepszym pomysłem byłaby niska stawka (np. 0,2 proc.), obejmująca obrót we wszystkich rodzajach sklepów bez żadnych wyjątków. Niewątpliwie w tej wersji odniosłaby ona oczekiwany przez rząd skutek fiskalny.

Są jednak inne, lepsze sposoby podniesienia podatków, które w większym stopniu obciążałyby najbogatszą część społeczeństwa i tym samym przyczyniłyby się do ograniczenia nierówności społecznych. Tymczasem podatek od sklepów i banków w obecnym kształcie mógłby ostatecznie uderzyć między innymi w osoby o małych i średnich dochodach.

Według danych Eurostatu, łączne podatki w Polsce są niskie. W 2014 r. podatki (wraz z ubezpieczeniami społecznymi) w UE stanowiły 40 proc. PKB, a tymczasem w Polsce wynosiły zaledwie 33 proc. PKB. Oznacza to, że gdyby obciążenia fiskalne w Polsce były na poziomie średniej unijnej, do finansów publicznych wpływałoby ponad 100 mld zł rocznie więcej niż obecnie! Warto jednak zwrócić uwagę, że podatki od produkcji i importu (głównie VAT) są w naszym kraju bliskie średniej unijnej – w UE jest to 13,6 proc. PKB, a w Polsce 12,9 proc. Znacznie większa różnica jest w poziomie podatków od dochodu i majątku – średnia UE wynosi 12,8 proc. PKB, a w Polsce jest to zaledwie 6,9 proc. Innymi słowy, mamy bardzo niskie podatki dochodowe, co dotyczy szczególnie firm i dobrze sytuowanych osób fizycznych. Dlatego, szukając nowych wpływów do budżetu, rząd w pierwszej kolejności powinien pomyśleć nad podwyżką podatków CIT i PIT. Warto jednak pamiętać, że polski system podatków dochodowych od osób fizycznych należy do najmniej progresywnych w UE. Osoby o niskich dochodach, z racji niskiej kwoty wolnej od podatku płacą relatywnie wysokie podatki. W celu sfinansowania ważnych potrzeb społecznych rząd powinien więc radykalnie zwiększyć progresję w podatku PIT (np. przywrócić progi sprzed 2009 r., czyli 19, 30 i 40 proc.) oraz znieść podatek liniowy (19 proc.) dla przedsiębiorców. Ten ostatni płaci około 500 tys. podatników, których średnie miesięczne dochody przekraczają 15 tys. zł. Obydwie te zmiany przyniosłyby do budżetu państwa znacznie więcej środków, niż podatek od banków i od handlu, a jednocześnie przyczyniłyby się one do ograniczenia nierówności społecznych. Warto byłoby też rozważyć podniesienie podatku CIT do średniej unijnej, czyli 22-23 proc., ewentualnie wprowadzenie jego progresji i ustanowienie dwóch stawek – np. 15 i 25 proc.

Ekipa rządząca powinna też stanowczo przeciwdziałać unikaniu płacenia podatków przez część sieci handlowych. Trudno zrozumieć, dlaczego od lat wpływy z podatku CIT nie zmieniają się, pomimo rosnącego zysku wielu polskich i zagranicznych firm. W Niemczech podatek CIT wynosi prawie 30 procent i korporacje go płacą. Istnieją sprawdzone instrumenty ściągania podatku od dużych placówek handlowych, ale ich wprowadzenie uderzyłoby w dogmat od lat panujący w Polsce, zgodnie z którym państwo nie powinno ingerować w działalność gospodarczą.

Dyskusja nad pozyskaniem nowych środków do budżetu więc trwa, ale wydaje się, że na naprawdę dobrą zmianę będziemy musieli jeszcze poczekać.

[crp]
Exit mobile version