Polska 2017 po zaledwie 3 dniach okazała się jeszcze gorsza niż ta z 2016. Zrobiło się po prostu groźnie. Problem z rasizmem w Polsce stał się słoniem zbyt dużym, żeby można było dalej chodzić po salonie i go nie zauważać.
Nie da się wyciągnąć Polski z międzynarodowego kontekstu. Świat skręca w niebezpiecznym kierunku, radykalna prawica zdobywa poparcie w całej Europie i w USA, ale nie tylko tam. Żyjemy w tzw. ciekawych czasach, jesteśmy częścią pewnego procesu, w którym też jednak odgrywamy pewną rolę i nie należy tej roli bagatelizować. I jest ona, nie ukrywajmy, dość paskudna.
Dla porządku warto zacząć od tego, jak bardzo polska islamofobia i nienawiść do wszystkich, którzy mogliby wyglądać na muzułmanów, jest absurdalna. W Polsce mieszka bardzo niewiele osób wyznających islam. Nasz kraj nie ma kolonialnej historii, nie jest też celem migracji zarobkowej, a ostra polityka antyuchodźcza doprowadziła do sytuacji, w której nie przyjechali też do Polski uciekinierzy przed wojną na Bliskim Wschodzie czy w Nigerii. Nasi rodacy zaczęli silnie nienawidzić grupy, której przedstawicieli często nigdy nie widzieli na żywo i którzy nigdy nie wyrządzili ani im, ani żadnej wspólnocie, do której mogliby chcieć się zapisać, żadnej krzywdy. Nie mamy do czynienia z sytuacją wieloletnich zależności, dominacji jednej grupy nad drugą, rachunków krzywd – jak w przypadku choćby Polaków i Ukraińców, przeżytych wspólnie traum. Oczywiście, każdy rasizm jest nieracjonalny – mieszkający w Manchesterze Anglik, który nienawidzi swojego sąsiada Hindusa jest takim samym kretynem, jak Polak, który chce pozabijać wyobrażonych uchodźców z Syrii. Jednak trzeba zauważyć, że w Polsce jest to w znacznie większej mierze twór sztuczny, wykreowany. I zanim zaczniemy rzucać oskarżeniami w stronę lewicy (której główną winą jest jej fizyczna nieobecność) albo obozu liberalnego, wskażmy może inżynierów i budowniczych polskiej islamofobii, która właśnie zaczyna zbierać żniwo w postaci prawdziwych, całkiem martwych trupów – takich, jak 21-letni Daniel, który nie zginąłby, gdyby nie rasistowskie piekło, z którym mamy do czynienia.
Za rasizm odpowiadają rasiści
Teza ta wydaje się dość oczywista, ale jednak – wypowiedzenie jej dzisiaj jest z jakiegoś powodu kontrowersyjne. Nie chodzi mi o to, że młodzi narodowcy sami są za siebie odpowiedzialni, chociaż oczywiście trochę są i być może nie powinniśmy ich na każdym kroku usprawiedliwiać społecznymi procesami, które się wokół nich dokonują. Chodzi mi o panów (i nieliczne panie), którzy zawodowo zajmują się szczuciem, szerzeniem nienawiści, budowaniem stereotypów, walką z „polityczną poprawnością”. Mogę wymienić kilka nazwisk – Zdort, Skwieciński, Karnowscy, Szaded, Kukiz, Korwin-Mikke, Wolski, Kurski, długo by można. Ludzie, domagający się tego, żeby deportować, więcej zabijać, zamknąć granice, którzy od podstaw, z dużym zaangażowaniem i konsekwencją najpierw przywieźli z Zachodu chochoła, a potem wypełnili go treścią z tektury i własnej śliny. Chochoła strasznego muzułmanina, który nam zagraża, którego musimy się za wszelką cenę pozbyć, muzułmanina-nie-człowieka, Obcego. Z pełną świadomością tego, co robią – mówimy bowiem w większości o ludziach z wykształceniem – używali klisz wprost wyjętych z propagandy nazistowskiej. Robili to cynicznie – dla władzy, dla klików, dla pieniędzy, dla pozycji. Tak, w tym obozie znajdują się również politycy partii rządzącej, która zresztą zyskała na tym najwięcej, bo całe królestwo. Kiedy pytamy „kto zawinił” warto zawsze na początku, zanim rzucimy w kogokolwiek innego kamieniem, trzeba tych ludzi wskazać.
Co więcej, to nimi najbardziej trzeba się dzisiaj martwić, bo mają władzę. To, w jaki sposób policja będzie reagować na kolejne pobicia, podpalenia, ataki, być może morderstwa, będzie zależało od ministra Błaszczaka, który sam z upodobaniem sięga po najbardziej obrzydliwą, ksenofobiczną narrację. I tak, oznacza to, że mamy poważne podstawy do obaw.
Marsz Niepodległości jako impreza proletariatu
Oczywiście, postawienie powyższej tezy w ogóle nie wyczerpuje tematu. Wiemy, kto szczuł i co było (oraz jest) grane, nie wiemy, dlaczego zostało tak masowo kupione przez społeczeństwo. Dlaczego w roku 2005, jak nastolatek przejawiał jakieś zainteresowanie życiem publicznym, to nosił naszywkę „stop rasizmowi”, a w 2017 nosi „chwała białej Polsce”. Jedną z popularnych tez jest twierdzenie, że za rasistowskie postawy Polaków odpowiedzialny jest niedostatek – wystarczy przejść się na Marsz Niepodległości, żeby zobaczyć prawdziwy powiatowy lud, odarty z godności i pieniędzy na ciepłe śniadanie, w odróżnieniu od zamożnej klasy średniej, która boi się faszystów znad sojowej latte za 16,99. Teza ta przedstawiana jest zawsze przez przedstawicieli środowisk inteligenckich; nigdy w swoim życiu nie słyszałam jej z ust kogoś, kto np. naprawdę pracuje na kasie w Biedronce albo na budowie. Nie znoszę jej z kilku powodów, po pierwsze dlatego, że gdzieś w gruncie rzeczy zawsze czai się w niej pogarda – ludzie ze społecznych wyżyn, nie będąc w stanie wczuć się ani w to, że ktoś nie ma kasy na czynsz choć pracuje po 10 godzin dziennie, ani w wybijanie szyb w kebabie, próbują niezrozumiałą dla siebie sytuację łączyć z niezrozumiałą postawą i znaleźć pomiędzy nimi łańcuch przyczynowo-skutkowy. Na jej poparcie nie przedstawia się zwykle wielu dowodów. Trudno niestety ją obalić – badania społeczne prowadzi się w Polsce zwykle bez podziału na sytuację finansową czy pochodzenie klasowe. Wiadomo jednak, że we wspomnianym roku 2005 aż 12,5 proc. społeczeństwa żyło poniżej minimum egzystencji, obecnie jest to 7 proc., a jednocześnie postawy rasistowskie, zwłaszcza wśród młodzieży, wyraźnie od tego czasu wzrosły. Mamy też Austrię, jedno z najzamożniejszych państw świata, gdzie połowa społeczeństwa poparła w wyborach prezydenckich Norberta Hofera.
Po drugie, czai się za nią teza, że rasizm i ksenofobia są chorobą klas ludowych i omijają klasę średnią. To oczywista nieprawda. To nie panie sprzątaczki kupują 150 tys. nakładu w „wSieci” tygodniowo, to nie one oglądały noworoczną szopkę pana Wolskiego – to (przy całej swojej obrzydliwości) naprawdę był przekaz dla osoby z wyższym wykształceniem. Hordzie „publicystów niepokornych” udało się przekonać do swoich tez jakąś dużą część tej lepiej ustawionej połowy społeczeństwa, co więcej, jako że obóz pisowski ma dzisiaj władzę i najlepiej prosperujące media, trend ten będzie postępować.
Kryzys wspólnoty
Jeśli jednak całkowicie odrzucimy podział na świadomą i rozumiejącą rzeczywistość klasę średnią i ciemny, rasistowski lud, to znowu zostaniemy z niczym. Brzmi to też trochę jak zdejmowanie odpowiedzialności za obecną sytuację z poprzedniej władzy, a właściwie – z każdej władzy, jaką mieliśmy w III RP, czyli z władzy neoliberalnej; co więcej również był to trend międzynarodowy, w wielu krajach na świecie nazywany austerity. Wszystkie rządy lansowały bowiem pewien model społeczny, w którym każdy z nas jest kowalem własnego losu i każdy może liczyć tylko na siebie; w którym wmawia się nam, że jeśli nie osiągamy sukcesu, to oznacza to, że popełniliśmy błąd. W tym modelu nie ma miejsca na realną, codzienną solidarność, wyrugowano pojęcie wspólnego dobra. W imię najwyższej wartości w postaci zysku pozbyto się jako niepotrzebnych wielu wspólnot, dających poczucie bezpieczeństwa i przynależności, pozwalających na budowanie sobie na ich podstawie zbiorowej, pozytywnej tożsamości. W Polsce była to likwidacja dużych zakładów pracy, dających stabilne zatrudnienie; rynkowej logice podporządkowano zresztą nie tylko przemysł czy rolnictwo, ale też instytucje publiczne, takie jak szpitale, uniwersytety, oraz np. transport publiczny czy dostawę energii – wszędzie tam doszło do prekaryzacji pracy, do rozbicia współodpowiedzialności za siebie nawzajem. Od lat dramatycznie spada poziom uzwiązkowienia (trudno o lepszy przykład dobra wspólnego niż organizacja pracowników, zrzeszających się w walce o własne interesy), w chwili obecnej mamy w Polsce ok. 1,5 mln związkowców, z czego (jak wyliczył GUS w 2014 r.) co czwarty pracuje w edukacji (tu warto zwrócić uwagę, że nauczyciele, chociaż zarabiający w Polsce naprawdę niewiele, jakoś się nie faszyzują; może to oczywiście wynikać z tego, że są złą klasą średnią, ale serio, co to za klasa średnia, zarabiająca mniej niż wynosi mediana dochodów w kraju). Oczywiście – i tu wracam do zlepku „biednych faszystów”, im ktoś stał niżej, tym bardziej tych wspólnot i tej społecznej solidarności potrzebował, a ich zniknięcie powodowało tym większą pustkę, zarówno fizyczną i materialną, jak i kulturowo-tożsamościową. Starszym pokoleniom oparcie daje kościół, młodsi jednak – nawet jeśli deklarują przywiązanie do katolicyzmu jako idei – są znacznie mniej zaangażowani w życie parafialne, rzadziej chodzą do kościoła, nie dokładają się do niego ani nie korzystają z jego pomocy. I to właśnie oni wychodzą dzisiaj z cegłówkami na ulice.
Stworzyć inne „my”
I w tę dokładnie lukę weszła prawica ze swoimi abstrakcyjnymi wspólnotami – narodem, wyklętymi, niepokornymi, istniejącymi w dodatku w kontrze do różnych Innych, Obcych. Dała szansę poczucia się jak bohater, jak ktoś, bo bronisz Polski i Pięknych Polek przed islamską powodzią. Dała tożsamość i poczucie, że są też inni, którzy myślą podobnie – tak samo jak ty nienawidzą uchodźców; uważają, że „my Polacy” jesteśmy lepsi. Nie bez powodu nacjonalistom tak bardzo zależało na infiltracji (bardzo, bardzo skutecznej) klubów piłkarskich – klub ma barwy, którymi łatwo oznaczyć, skąd się jest, ma piosenki, w których wszędzie śpiewa się „my”, a nie „ja”.
Dlatego lewicową alternatywą powinna być właśnie wspólnotowość, solidarność, która jednak zarazem będzie umiała wskazać jako tych, przed którymi trzeba się bronić pracodawcę, który nie chce nam dać umowy o pracę, odklejoną od rzeczywistości klasę polityczną, czy choćby pana Burbona Czartoryskiego, który całkiem niedawno dostał od nas 500 mln zł. Faktycznie latami takiej wspólnoty brakowało, chociaż moim zdaniem nie dlatego, że jak pisał w mediach społecznościowych pewien znany pisarz, Szczepan Twardoch, była zajęta rozmowami o poliamorii, tylko dlatego, że na jej miejscu rozsiadło się zgniłe jajo w postaci SLD, które nie oferowało społeczeństwu absolutnie niczego, nie tworzyło wokół siebie żadnego środowiska intelektualnego, żadnego fermentu, nie dawało żadnych rozwiązań. Teraz ta lewica bardzo bardzo powoli się odradza, co jest jednak szalenie trudne – te rasistowskie tożsamości już istnieją, są bardzo silne i znaczące dla części społeczeństwa, która się z nimi identyfikuje. Piętnowanie rasizmu jest dla wielu osób, które bardzo lewicy potrzebują i w których interesie mogłaby ona działać, piętnowaniem ich właśnie. Wydaje się jednak, że zwłaszcza w tych mrocznych, pogromowych czasach trzeba próbować bardziej niż kiedykolwiek.