Odkąd zawodowy poskromiciel Kaczyńskiego, Donald Tusk przeprowadził się do Brukseli i nie przygotował do tej roli swojego zdolnego następcy, zwolennicy zjednoczonej opozycji poszukują zbawiciela na białym koniu. Dotychczasowi kandydaci spadali z siodła, zanim na dobre się na nim rozsiedli: Mateusza Kijowskiego niezapłacone alimenty i przywłaszczone fundusze KOD-u, Ryszarda Petru – portugalska eskapada i ogólna niekompetencja… Aż wreszcie wydaje się, że obóz anty-PiS znalazł swojego przyszłego Dalajlamę w nieco zapomnianym mieście na Pomorzu – w Słupsku.
Kiedy jakiś czas temu zastanawiałem się nad perspektywami Roberta Biedronia w ogólnopolskiej polityce, diagnozowałem, że prezydent Słupska znajduje się między ludem a salonem. Ma do wyboru albo przełamanie duopolu PiS-PO poprzez objęcie przywództwa na lewicy, albo wejście w buty nowego poskromiciela Kaczyńskiego. Dziś coraz więcej wskazuje na to, że Biedroniowi bliżej do tej drugiej opcji. Świadczy o tym nie tylko współpraca z jaskiniowym wolnorynkowcem, Leszkiem Balcerowiczem, ale i najnowszy wywiad, jakiego Biedroń udzielił „Super Expressowi”. Polityk zaprezentował się w nim jako samozwańczy lider zjednoczonej opozycji i zaprosił do Słupska na rozmowy przy okrągłym stole liderów ugrupowań neoliberalnych (Grzegorza Schetynę, Katarzynę Lubnauer, Ryszarda Petru), pomijając przy tym lewicę.
Biedroń deklaruje, że chce zakończyć wojnę polsko-polską, wojnę PiS i PO, ale trzeba przyznać, że osobliwa to propozycja przerwania konfliktu, w której rozjemca planuje stanąć na czele dywizji jednej ze stron, by pokonać drugą. Biedroń nie ukrywa bowiem, że zależy mu przede wszystkim na odsunięciu PiS od władzy. Nie wyjaśnia jednak, jaka korzyść miałaby płynąć dla lewicy z powołania neoliberalnego rządu sformowanego przez obecną opozycję.
Można oczywiście deklarację Biedronia poczytywać jako sprytny wybieg. Być może to tylko puszczanie oczka do elektoratu anty-PiS i składanie liderom opozycji propozycji porozumienia, która jest dla nich nie do zaakceptowania. W ten sposób Biedroń może się zaprezentować jako polityk kompromisu, w przeciwieństwie do konkurencji, której zależy wyłącznie na zachowaniu swojego szyldu partyjnego.
Nawet jeśli tak jest – a tak właśnie sądzę – to wchodzenie do polityki w miejsce PO i Nowoczesnej, a nie w kontrze do obecnego podziału sceny politycznej, jednoznacznie obsadza Biedronia w pozycji „polskiego Macrona”. Tak jak obecny prezydent Francji, który startując bez zaplecza partyjnego, zdołał zdystansować kandydatów starych partii po to, by w drugiej turze zatrzymać liderkę Frontu Narodowego, Biedroń miałby zjednoczyć wyborców niechętnych PiS – od centroprawicy po lewicę – żeby zgładzić Kaczyńskiego.
Taki scenariusz byłby bardzo kłopotliwy dla lewicy w każdym z jej odcieni. Ruch Biedronia zablokowałby jej rozwój, ponieważ przyciągnąłby znaczną część elektoratu Razem i SLD, a sam – jako utworzony na gruzach anty-PiS – przybrał oblicze neoliberalne, podobnie jak ugrupowanie Macrona, przeciwko któremu protestują właśnie Francuzi (od kolejarzy przez linie lotnicze po studentów).
Wobec tego polska lewica potrzebuje raczej swojego odpowiednika Jean-Luca Melenchona – kogoś, kto dając odpór populistycznej prawicy, zaprezentuje jednocześnie alternatywę dla nadwyrężonego chwilowo polskiego neoliberalizmu.