Jeszcze w 2020 roku jedna z największych platform streamingowych wypuściła na polski rynek film o nierównościach rasowych w systemie sądownictwa. Nie chodzi jednak o netfliksowy Proces siódemki z Chicago (2020), a o Mangrove (2020) w reżyserii Steve’a McQueena. Ukazał się on jako część antologii Mały topór, który z cokolwiek niezrozumiałych powodów HBO GO sprzedało w Polsce jako miniserial.
Mimo, że dwa z pięciu wypuszczonych przez Steve’a McQueena filmów w 2020 roku zostały zaliczone do oficjalnej selekcji zeszłorocznego festiwalu w Cannes, to HBO GO postanowiło całą antologię potraktować jako serial. Trudno o gorszą promocję i mam wrażenie, że zarówno Mangrove, jak i początek serii – Lovers Rock mocno na tym ucierpiały. Zostawmy jednak dystrybutorów i ich pomysły na boku. Film jest od nich znacznie ciekawszy.
Steve McQueen pojawił się na kinowych ekranach w Polsce mocnym filmem o Irlandzkiej Armii Republikańskiej, a konkretniej, o jednym z jej działaczy – Bobby Sandsie. Głód (2008) zadebiutował w Polsce rok po oficjalnej premierze na Festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Dzisiejszy Steve McQueen różni się od tego sprzed 13 lat. Poza nagrodami brytyjskiej akademii filmowej sięgał także po Oscary – 3 statuetki zdobył bowiem jego trzeci w karierze pełnoprawny film fabularny – Zniewolony. 12 years of slave (2013). Potem były jeszcze Wdowy (2018), a w 2020 r. McQueen wrócił do reżyserii jako twórca Małego topora.
Mangrove pokazuje osobiste historie członków mniejszości karaibskiej, która na stałe osiedliła się w Londynie. Nie chodzi tu jednak o proste ukazanie nierówności rasowych. McQueen wręcz odżegnuje się od ukazywania białych jako złych, a czarnych jako dobrych. Każdy w tym filmie ma swoje za skórą. Kto jednak bardziej przegiął? Prawdziwym sędzią musi stać się widz i nieunikniony jest wniosek, że to jego kolor skóry, status materialny i poglądy polityczne bezpośrednio wpłyną na odbiór filmu. To wyzwanie, ale i wielka zaleta Mangrove.
To typowy dramat społeczny, dający się zakwalifikować również do gatunku dramatu sądowego, a jeśli ktoś woli szerokie kategorie – zwyczajnie filmu obyczajowego. Postaci grające w Mangrove, który nazwę przyjął od restauracji prowadzonej i uczęszczanej przez mniejszość karaibską nieustannie podkreślają – jesteśmy razem, byliśmy razem i będziemy razem. Bez względu na werdykt białego sędziego, w którym osoba o lewicowych poglądach i wrażliwości rasizm jednak zobaczy. Ale, żeby nie było tak łatwo, w połowie filmu, sędzia prowadzący rozprawę sugeruje, że czarnoskóre osoby siedzące na ławie oskarżonych stosują wobec niego rasizm odwrócony (ang. reverse racism). To jedynie od widza zależy, które stanowisko zajmie w tej sprawie i komu będzie kibicować w procesie. Jest też okazja do zadania sobie pytania, czy reverse racism rzeczywiście istnieje. Czy dyskryminacja, z jaką spotykają się biali ludzie, ma porównanie do setek lat niewolnictwa i uprzedmiotowienia czarnoskórych?
Steve McQueen jest londyńczykiem czarnoskórym. Ma swoje stanowisko w sprawie, umotywowane własnymi doświadczeniami. Ale raz jeszcze należy zaznaczyć, że nie nakręcił filmu propagandowego: białoskóry sędzia nie wzbudzi sympatii lewicowego widza, ale jest też w filmie adwokat, który broni w sądzie dziewiątki czarnoskórych działaczy, nie licząc jednocześnie na poklask z ich strony. Byli i są biali, którzy zdają sobie sprawę z tego, jak rasistowską instytucją był brytyjski system sądownictwa z końcówki lat 60. XX wieku.
I to jest właśnie moment, w którym Mangrove należy porównać z Procesem piątki z Chicago (2020), którą w zeszłym roku wypuścił Netflix. Film Aarona Sorkina, choć chwalony przez wielu krytyków, moim zdaniem nie dorównuje filmowi Steve’a McQueena. Sorkin w swoim filmie wykazał się iście hollywoodzkim podejściem do dramatów sądowych. I niestety, nie chodzi w tym przypadku o kunszt reżyserski, jaki mogliśmy oglądać w filmie Dwunastu gniewnych ludzi (1957). W wielu miejscach obraz Sorkina został przekombinowany, przez co momentami bywał nudny, monotonny i przegadany. Mangrove broni się natomiast nie tylko wydźwiękiem społecznym. Jest to po prostu film spełniony. Film, w którym montaż pełni odpowiednią funkcję, zwłaszcza w momencie oddania realiów zamieszek, a praca kamery zasługuje na oddzielne gratulacje – Shabier Kirchner wykonał kawał naprawdę dobrej roboty. W filmie gra prawie wszystko – zaczynając od strojów pasujących do ukazywanych czasów, kończąc na podkładzie dźwiękowym, dokładającym widzowi emocji.
Przewaga filmu McQueena nad Procesem siódemki z Chicago (2020) jest bardzo prosta do wytłumaczenia. Mangrove nie stara się za wszelką cenę stać się filmem, który bić miałby się we wszystkich kategoriach Oscarowych. Zamiast tego pozostawia nam kawał dobrego kina, pełnego emancypacyjnych wątków i walki z przeciwnościami systemu. Nie przenosi nas w epicentrum walki czarnoskórych o swoją godność, czyli do Stanów Zjednoczonych, to całą złość na system da się od razu wychwycić. McQueen bez większego starania pokazuje nam, jak wyglądały realia życia Czarnych Panter w Wielkiej Brytanii rządzonej przez Howarda Wilsona (torysa), a później Edwarda Heath’a (laburzystę).
Jeszcze jedna rzecz w tym filmie podoba mi się nad wyraz. Twórcy nie starają się kreślić efektownych, ale jednak fałszywych porównań i twierdzić, że sytuacja mniejszości czarnoskórej z wczesnych lat 70. kompletnie nie zmieniła się aż do dziś. Dziś czarnoskóry McQueen korzysta ze swojego przywileju bycia bogatym i rozpoznawalnym przedstawicielem ludności karaibskiej, wszak pochodzi zarówno z Trynidadu, jak i Grenady. A w głębi serca Brytyjczykiem – takim samym jak Boris Johnson, Nigel Farage czy przeciętny Oliver pracujący w sektorze usług, za rodziną ciągnie się historia nieusprawiedliwionego zniewolenia.
Solidne 8/10.