Site icon Portal informacyjny STRAJK

Przedmieścia w ogniu

fot. maxpixel.freegreatpicture.com

Policyjny gwałt pod Paryżem odciska się gwałtem.

„Wszyscy się dziwią: dlaczego afrykańskie dzieci znajdują się na ulicy, zamiast w szkole? Dlaczego ich rodzice nie mogą kupić mieszkania? To jasne dlaczego: mówię wam, wielu z tych Afrykanów to poligamiści. W jednym mieszkaniu są trzy czy cztery kobiety i 25 dzieci! Jest tam taki tłok, że to już nie są mieszkania, tylko Bóg wie co! Oto dlaczego te źle wychowane dzieci biegają po ulicach”.

Tak największe w historii Francji rozruchy na przedmieściach analizowała nie żadna mieszkanka przedmieść, tylko arystokratka Hélène Carrère d’Encausse, znana historyk sowietolożka, dożywotnia sekretarz Akademii Francuskiej, intelektualna podpora prawicy. To była jesień 2005 r. Dziś tamta historia się powtarza. Zarówno na ulicach, gdzie znowu młodzież ściera się z policją i płoną samochody, jak i poprzez występowanie tego typu karykaturalnych interpretacji.

Owszem, poligamia we Francji istnieje – według różnych szacunków dotyczy 10 do 20 tys. rodzin. W olbrzymiej większości chodzi o tradycyjną, muzułmańską „poliamorię” z zachodniej, czarnej Afryki subsaharyjskiej, z dawnych kolonii francuskich jak Mali, Senegal czy Mauretania. Wziąwszy jednak pod uwagę liczbę francuskiej populacji pochodzącej z Afryki, to bardzo wąski margines. Może służyć rasistowskiej stygmatyzacji, ale nie wyjaśnieniu zjawiska wielotygodniowych antypolicyjnych rozruchów obejmujących wtedy i dziś nie tylko rozległe paryskie przedmieścia z ich charakterystycznymi blokowiskami, ale i inne francuskie miasta, niemal wszędzie tam, gdzie można trafić na skupiska „kolorowych”.

Proporcje rutyny

12 lat temu zamieszki trwały prawie dwa miesiące – spłonęło ponad 9 tys. samochodów, prawie 300 budynków. Po jednej stronie tej generalnej bitwy tysiące młodych Francuzów – w większości dzieci i wnukowie naturalizowanych imigrantów z Afryki północnej i subsaharyjskiej ściągniętych do pracy w latach 50., 60. i 70. ub. wieku, po drugiej połączone siły policji i żandarmerii. Młodzi, oprócz policji i komisariatów, atakowali niemal wszystko, co kojarzy się z państwem: budynki administracji, szkoły, gimnazja, transport publiczny. Detonatorem tego wybuchu było powszechne podejrzenie, że to nieusprawiedliwiony policyjny pościg spowodował śmierć dwóch nastolatków z północnego przedmieścia Paryża. Ich imiona – Zyed Benna i Bouna Traoré – pojawiają się również dziś na transparentach, bo bezpośrednim źródłem obecnej sytuacji jest tak samo policyjna interwencja: gwałt na 22-letnim Théo L., do którego doszło podczas „rutynowej kontroli tożsamości”.

Według styczniowego raportu francuskiego ombudsmana Jaquesa Toubona, młody, „kolorowy” Francuz ma statystycznie 20 razy większą „szansę” na policyjną kontrolę uliczną, niż biały. Wydana jesienią zeszłego roku książka socjologa Sébastiena Roché „O policji w demokracji” przynosi inne szczegóły: w niektórych miejscach publicznych (jak np. paryskie dworce) ta „szansa” wzrasta do 30-krotności i więcej, a możliwość, że policja użyje przy okazji zbędnej przemocy fizycznej wzrasta co najmniej trzykrotnie. W Niemczech policja na ogół pilnuje się, by młodzież pochodzenia tureckiego była kontrolowana w mniej więcej tych samych proporcjach, co inni, więc wzajemna wrogość jest o niebo mniejsza. Tę różnicę tłumaczy się zwykle „mniej przepracowaną” rasistowską przeszłością kolonialną we Francji. Ale to też jedynie częściowe wyjaśnienie problemu.
Poprawność à rebours

Jeśli jawna wrogość między postimigrancką młodzieżą z przedmieść a policją ma coś wspólnego z kolonialną przeszłością, to przede wszystkim z powodu języka. Weźmy najczęściej używaną przez policjantów obelgę w stosunku do czarnoskórych: „bamboula”. W kilka dni po wybuchu obecnych zamieszek, przedstawiciel związku zawodowego policjantów powiedział w telewizji publicznej, że „tego nie powinno się mówić, ale w sumie to jest prawie w porządku”. Dla wyjaśnienia: ładunek pogardy zawarty w tym słowie jest bliski polskiemu „asfaltowi”. Choć po wojnie zostało wyrzucone z publicznego języka, jest używane codziennie w kontaktach policyjnych patroli z młodzieżą peryferyjnych dzielnic. Na słowa „Ty, asfalt, chodź tu…” nie wszyscy reagują spokojnie.

To wciąż aktualny obrazek, zmieniła się tylko sceneria, fot. wikimedia commons

Słowo to zostało zanotowane przez francuskich sprzedawców niewolników na początku XVIII w. na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Było synonimem gwałtownego, prymitywnego „tańca czarnuchów”. Na początku I wojny światowej nazywano „bamboula” oddziały Strzelców Senegalskich walczących po stronie Francji przeciw Niemcom – znaczeniowo, aż do II wojny, słowo odsyłało do kolonialnych wyobrażeń: dzikości, kanibalizmu, zwierzęcej seksualności i śmiechu, dziecięcej naiwności… (Tuwim zaczerpnął imię Murzynka Bambo bezpośrednio z przedwojennej kultury francuskiej).
Człowiek z czarną skórą niknął za swoją karykaturą pod pozorem paternalistycznej „sympatii”. Dziś, gdy nabrało szczególnie pogardliwego znaczenia, jest ciągle żywe we francuskiej podświadomości postkolonialnej. Ale werbalna przemoc budzi resentymenty, które coraz trudniej opanować.

Wet za wet

Brutalne „kontrole tożsamości” kończą się nierzadko dotkliwym pobiciem kontrolowanego, bez względu na to, czy się opiera czy nie, a czasem jego śmiercią. W ostatnich latach zaostrzyły się jednak reakcje. Kiedy latem zeszłego roku na skutek policyjnej interwencji zmarł 24-letni Adama Traoré, dwa miesiące później grupy młodzieży próbowały spalić żywcem 4 policjantów. Odpowiedź na pytanie, dlaczego policyjny gwałt na Théo L. wywołuje jeszcze większe zamieszki, niż tamta śmierć, również kryje się w słowniku: słowa „kurwo”, „dziwko” kierowane do ciemnoskórych, młodych mężczyzn równie często jak rasistowskie odzywki, są odbierane już nie jako zwykłe wyzwisko, lecz zabór resztek tożsamości. Rząd ogłosił właśnie, że wyposaży policję w kamery wideo, które mają rejestrować kontrole tożsamości we „wrażliwych” dzielnicach, co ma wpłynąć na powściągnięcie języków obu stron.

Obu stron, gdyż mieszkańcy stref miejskich, gdzie się to wszystko dzieje, oddalonych od centrów gospodarczych i turystycznych miejsc, nie pozostają dłużni. Policyjne patrole są witane zresztą nie tylko najgorszymi wyzwiskami, ale i nierzadko kamieniami lub wszelkimi przedmiotami rzucanymi z okien wysokich bloków. Każdego dnia dziesiątki policjantów wychodzą z tego z ranami. Nie ma mowy, by interweniujący policjanci mieszkali w okolicy, bo zagrożone byłyby ich domy i rodziny.

Niekontrolowalna tożsamość

Gdy w ubiegłym wieku francuska oligarchia postanowiła ściągnąć miliony pracowników, by poprzez tę sztuczną konkurencję zamrozić lub zmniejszyć robotnicze płace, jako źródło wybrano 9 krajów: Algierię, Maroko, Tunezję, Mali, Senegal, Kamerun, Kongo, Wybrzeże Kości Słoniowej i Gwineę. Z afrykańskiego punktu widzenia mamy tu bardzo różne kręgi kulturowe, ale we Francji, po kilkudziesięciu latach, w miejscach, gdzie ta ludność została skupiona, wytworzył się rodzaj wspólnej tożsamości, opartej zresztą na klasycznych kryteriach socjologicznych: terytorium (przedmieścia), uczuciu odrzucenia, wspólnej przeszłości (imigracji przodków), języka (francuskiego) i religii (muzułmańskiej).

Problemy we współistnieniu ludów afrykańskich i Europejczyków we Francji zaczęły się po 1992 r., po Traktacie z Maastricht, który „uwolnił” delokalizację zakładów pracy. W ciągu kilku lat wiele fabryk przeniesiono do Polski, Rumunii, Chin i innych krajów, bo okazało się, że byli imigranci zarabiają jednak za dużo, jak na wymagania oligarchii. W wielkich post-imigranckich dzielnicach pojawiło się masowe bezrobocie, rozpadło się wiele rodzin.

Przestępczość zaczęła rosnąć geometrycznie, tym bardziej, że dzieci i wnukowie imigrantów nie bardzo radziły sobie w szkołach, z programem zbyt abstrakcyjnym, jak na skromne tradycje wyniesione z domu. Wśród młodzieży powstała równoległa ekonomia, oparta głównie na handlu haszyszem. Wykorzenione rodziny jednoczyły się wokół islamu, dzielnicowych meczetów, które oferowały jakiś porządek moralny w powstałym chaosie.

Miejsce dla „motłochu”

„Integracja” nie mogła się udać ze względu na oddzielność terytoriów. Imigrantów nie rozpraszano wśród autochtonów, lecz skupiano w blokowiskach na potrzeby produkcji, co właściwie odcięło ich od praktyki europejskich wzorców kulturowych. Dziś bunt „kolorowej” młodzieży przeciw przemocy policyjnej pozostaje ślepy: od początku lutego polega na niszczeniu tego, co jakkolwiek symbolizuje Francję, nie wyłączając przystanków autobusowych.

To oczywiście w oczach wielu Francuzów potwierdza stereotyp „dziczy”. Według badań paryskiego Instytutu Studiów Politycznych 70 proc. policjantów głosuje na Front Narodowy, choć dziś każdy inny kandydat prawicy na prezydenta obiecuje przede wszystkim budowę nowych więzień (najwięcej – 15 tys. miejsc – obiecuje Emmanuel Macron). Chodzi o to, by pomieścić w nich „motłoch”, jak nazywał tę młodzież b. prezydent Sarkozy.

Niezależnie od tego, czy konflikt sprowadzić do przemocy słownej, fizycznej czy makroekonomicznej, kolonialnej historii, czy też zatrzymać się tylko na współczesności, czy obecne rozruchy wygasną czy też nie, cała ta wybuchowa, samonakręcająca się sytuacja może doprowadzić w końcu do „ogólnej przemocy”, tj. wojny domowej lub radykalnych zmian politycznych, które przecież już wiszą w powietrzu.

Exit mobile version