Site icon Portal informacyjny STRAJK

Prześlepiony bunt. Kto wyszedł na ulice w Marcu 1968 roku?

Fragment książki Michała Siermińskiego „Pęknięta Solidarność”, wydanej nakładem Książki i Prasy, która wkrótce pojawi się w księgarniach. 

Przez długie lata niemal żaden badacz ani uczestnik wydarzeń Marca 1968 r. nie podawał w wątpliwość tego, że ówczesne protesty były dziełem wyłącznie młodej inteligencji, a postawa robotników wobec studentów okazała się, jeśli nie otwarcie wroga, to w najlepszym razie obojętna. To właściwie powszechnie podzielane przeświadczenie zostało stanowczo zakwestionowane dopiero w ważnej monografii Marzec 1968. Geneza, przebieg, konsekwencje, która w 1991 r. wyszła spod pióra Jerzego Eislera. W kolejnych latach pionierski i odważny głos tego badacza z wielkimi oporami przebijał się przez barierę mocno ugruntowanych schematów historiograficznych. Jeszcze w pierwszych latach xxi w. Eisler stwierdził, że kwestia „stosunku robotników do protestów studenckich w Marcu” wciąż należy „do najbardziej zmistyfikowanych i zakłamanych w całych dziejach PRL”. Przyznał również, że jego dotychczasowe wysiłki, by zmienić ten stan rzeczy, nie przyniosły większych skutków. Współcześnie – w dużym stopniu dzięki jego kolejnym przełomowym pracom – sytuacja wygląda już nieco lepiej. Dziś zapewne niewielu czołowych historyków PRL zgodziłoby się z twierdzeniem, że w toku wydarzeń marcowych robotnicy po prostu się „nie ruszyli”, tzn. „bądź świadomie poparli władze partyjne w konflikcie ze studentami oraz niezależnie i opozycyjnie nastawioną inteligencją, bądź zachowali się konformistycznie, przyjmując bierną postawę uczestników wieców i masówek organizowanych w całym kraju przez partię” (W 1998 r. tezę taką – stąpając po wyjątkowo grząskim gruncie raportów Komitetów Wojewódzkich PZPR i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych adresowanych do kierownictwa partii rządzącej – postawił Marcin Zaremba. Deklarował, co prawda, że zdaje sobie sprawę z tego, jak problematyczne są źródła, na których oparł swoje ówczesne badania. Nie powstrzymało go to jednak od sformułowania wielu zdecydowanie zbyt daleko idących wniosków i uogólnień).

Z dokumentów Służby Bezpieczeństwa wynika, że w gorących miesiącach 1968 r. kolportowanie ulotek, wypisywanie na murach haseł wrogich władzy i inne przejawy społecznych protestów miały miejsce w ponad 140 miastach.

W części z nich nie istniały wówczas szkoły wyższe – co świadczy o tym, że niezadowolenie znacznie wykraczało poza środowiska młodej inteligencji. Oprócz wąskiego grona specjalistów, wciąż niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że to robotnicy (przeważnie młodzi) – a nie studenci – stanowili zdecydowanie najliczniejszą grupę wśród wszystkich osób zatrzymanych między 7 marca a 6 kwietnia w związku z ogólnopolską falą protestów. Według danych MSW, w tych dniach zatrzymano łącznie 2725 osób, w tym 937 robotników – o ponad 300 więcej niż studentów.

W 2011 r. Irena Grudzińska-Gross – niegdyś jedna z „komandosek” – komentowała: „Dziś wiemy z akt policyjnych, że wśród aresztowanych [w Marcu ’68] było o wiele więcej robotników niż studentów, a wspólną kategorię stanowił wiek aresztowanych. To byli ludzie urodzeni po wojnie. […] Potrafię sobie wyobrazić, że przyszły historyk, wolny od antylewicowej alergii, która ogarnia polskie życie umysłowe, napisze na nowo historię wydarzeń marcowych jako opowieść o rebelii robotniczej, rewolcie robotników w pierwszym pokoleniu, urodzonych na wsi, ale wyrosłych i wychowanych w sypialniach nowych projektów przemysłowych. Oni, tak samo jak studenci, nie chcieli żywić się utopijnymi marzeniami i mierzyli je z rzeczywistością. Wiemy, że na ulicach i w więzieniach było ich więcej niż studentów. Trzeba, aby w kronice 1968 r. znaleźli swoje miejsce”.

W Marcu ’68 protest robotników wyrażał się przede wszystkim poprzez udział w ulicznych demonstracjach i starciach. Podajmy tylko jeden, bodaj najbardziej spektakularny przykład. 15 marca w Gdańsku doszło do walk ulicznych, które pod względem skali i gwałtowności można śmiało porównywać z tym, co działo się w tym mieście 14 grudnia 1970 r., pierwszego dnia wielkiej robotniczej rewolty. „Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa były to […] – obok zajść 11 marca w Warszawie – najgwałtowniejsze starcia uliczne w Marcu” – oceniał Eisler. Tego – i nie tylko tego – dnia najaktywniejszą i najbardziej bojową grupą społeczną biorącą udział w starciach z „siłami porządkowymi” byli robotnicy, a nie studenci. Z materiałów Wydziału Organizacyjnego kc pzpr wynika, że po ulicznej demonstracji „zatrzymano 194 osoby, w tym ok. 30 studentów i aż 83 młodych robotników”. 58 spośród tych drugich stanowili stoczniowcy – awangarda buntów zarówno Grudnia ’70, jak i Sierpnia ’80.

Lech Wałęsa, wówczas młody pracownik Stoczni Gdańskiej, tak wspominał ówczesną bitwę uliczną: „Ludzie pobrali sprężyny, które się trzymało mocno odgięte, a kiedy milicja ruszyła do szturmu – wtedy jeszcze niezbyt dobrze przygotowana, bez tarcz i zasłon – ludzie puszczali te sprężyny, które waliły w atakujących. Kiedy dostali w skórę, nagle pojęli, że to nie rozruchy inteligentów, tylko za studentami ujęli się robotnicy. Jeden z milicjantów, zalany krwią, krzyknął: – O Jezu! W jakie gówno nas tu wpuścili!”. Z relacji Andrzeja Gwiazdy wynika, że tego dnia stoczniowcy podczas walk z milicją zużyli blisko dwie tony muter i żelaznych nakrętek.

Robotnicy okazywali niezadowolenie i wspierali buntujących się studentów nie tylko w starciach ulicznych.

Filip Musiał i Zdzisław Zblewski zbadali marcowe postawy klasy robotniczej w Nowej Hucie, dzielnicy Krakowa zaprojektowanej i zbudowanej od podstaw po 1945 r. Oficjalna propaganda starała się ugruntować jej obraz jako ośrodka autentycznie „socjalistycznego”, spolegliwego i lojalnego wobec nowej władzy, tym bardziej że w 1960 r. doszło w nim do poważnych rozruchów – „walki o krzyż” – stłumionych między innymi przy użyciu broni palnej z ostrą amunicją. Chętnie podkreślano, że w Marcu ’68 na terenie Nowej Huty panował spokój, a jej mieszkańcy gremialnie potępili „warchołów” i „wichrzycieli”. Tymczasem już 13 marca Jan Szopa, członek Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej, donosił kierownictwu nowohuckiej mo, że „w hotelach robotniczych bl. 21 i 22 na os. Jagiellońskim od chwili zajść warszawskich istnieje niezdrowa atmosfera”. Stwierdził, że „75% zakwaterowanych głośno pochwala zajścia, lży pod adresem partii i rządu, [do] późnych godzin nocnych są słuchane indywidualnie i grupowo audycje radiowe «wolnej Europy»”.

Na terenie Huty im. Lenina, największego zakładu przemysłowego Krakowa, robotnicze poparcie dla zrewoltowanych środowisk akademickich przejawiało się na bardzo wiele sposobów: poprzez publiczne wypowiedzi (np. „trzeba popierać studentów, gdyż oni walczą o nasz byt”); niszczenie plakatów propagandowych rozlepianych na terenie zakładu; tworzenie napisów z wyrazami poparcia dla protestującej młodzieży (najczęściej „Popieramy studentów”); kolportowanie studenckich ulotek. Niektórzy robotnicy, na wieść o planach zaangażowania ich w tłumienie demonstracji w centrum Krakowa, rzucali partyjnymi legitymacjami.

Sytuacja w Hucie była na tyle poważna, że Służba Bezpieczeństwa odbyła „rozmowy ostrzegawcze” z niektórymi kierownikami brygad i sekretarzami zakładowych organizacji partyjnych. Znamienne, że na poszczególnych wydziałach funkcjonariusze sb rozpoczęli całodobowe dyżury, instalując się w lokalach komitetów zakładowych pzpr. Sytuacją poważnie niepokoiły się również wojewódzkie władze partyjne. 16 marca Komitet Wojewódzki pzpr poinformował Komitet Fabryczny hil o niebezpieczeństwie, iż w kolejnych dniach zostanie zorganizowany wiec lub nawet strajk solidarnościowy ze studentami na jednym z podstawowych wydziałów Huty.

Wkrótce w jednym z budynków administracyjnych zakładu po pościgu ujęty został dziewiętnastoletni ślusarz Edmund Klimczyk. Znaleziono przy nim 12 przepisanych na maszynie ulotek studenckich adresowanych do „Mieszkańców Krakowa”. Do momentu zatrzymania rozkleił on 16 takich ulotek. Warto wspomnieć o jego niezwykłej postawie podczas przesłuchania. Klimczyk stwierdził, że sam układał treść zabranych mu ulotek, a także kategorycznie odmówił podania personaliów osoby, u której powielał je na maszynie. Przesłuchujący go inspektor operacyjny sb zanotował: „[Klimczyk] mówił, że nie jest wrogiem PRL i socjalizmu w Polsce, ale stosunki w Polsce absolutnie mu się nie podobają i dlatego pod żądaniami studentów podpisuje się całkowicie bez zastrzeżeń. Przemówienia Wł. Gomułki słuchał uważnie […] uważa je jednak za nie wyjaśniające całkowicie problemu. A problem ten wg niego to nie warunki bytu w Polsce, ale ograniczenie wolności państwa przez zależności wolności państwa od ZSRR, zbyt jaskrawe – antagonistyczne różnice w poziomie życia ludzi piastujących stanowiska, z ogółem pracujących, powszechne marnotrawstwo majątku państwowego i pieniędzy państwowych, brak możliwości krytyki zła w Polsce, niedotrzymanie obietnic październikowych przez Wł. Gomułkę, stalinowska treść wystąpienia Tow. Gierka na wiecu w Katowicach […]. Klimczyk jest zdania, że mimo przegranej studentów, dzięki ich wystąpieniu sporo będzie się musiało w Polsce obecnie zmienić na lepsze, a to jest właściwie zwycięstwo […]. Czynu swojego nie żałował w najmniejszym stopniu. Utrzymuje, że podobnych poglądów są niemal wszyscy jego koledzy i znajomi”.

W 1968 r. przy rozpędzaniu demonstracji milicja – oprócz pałek, gazów łzawiących i armatek wodnych – wykorzystywała specjalnie szkolone psy. Ich ofiarą padali nie tylko studenci. W pewnym anonimowym druku – opublikowanym przez paryski Instytut Literacki w zbiorze dokumentów poświęconych wydarzeniom marcowym – możemy przeczytać, że w Nowej Hucie „dotkliwie pogryzionych” zostało aż 137 robotników.

Z przejawami robotniczego wsparcia dla studentów – podobnymi do tych nowohuckich – można się było spotkać także w innych częściach Polski. Alfred Jahn, w latach 1962–1968 rektor Uniwersytetu Wrocławskiego, wspominał: „Mówiono, że protest studentów z Marca 1968 r. zakończył się fiaskiem, gdyż nie uzyskał poparcia robotniczego. W czasie dramatycznych dni strajku nie czułem tego, przeciwnie, wiele zakładów pracy, fabryk, załóg robotniczego Wrocławia dało dowody sympatii dla nas, profesorów i studentów, zamkniętych w fortecy starego gmachu uniwersyteckiego”.

Historyk Włodzimierz Suleja – sam uczestniczący w wydarzeniach marcowych we Wrocławiu – ustalił, że w dziesiątkach dolnośląskich przedsiębiorstw i instytucji odbyły się pieniężne zbiórki dla studentów. Była to bodaj najbardziej popularna forma wsparcia ich protestów. W aktach wrocławskiej Komisji Organizacyjnej Wieców Uczelnianych znalazł się wykaz zakładów pracy, z których nadeszły pieniądze i listy z wyrazami poparcia. Wymieniano w nim m.in. Zakłady Metalowe „Polar” i Państwową Fabrykę Wagonów Pafawag. Można przypuszczać, że szczególnie budujące było wsparcie od robotników tego drugiego przedsiębiorstwa.

Pafawag był wówczas jednym z największych zakładów we Wrocławiu, stanowił niejako przemysłową wizytówkę miasta. Prawdziwy entuzjazm wzbudzali robotnicy, którzy osobiście występowali na studenckich wiecach, przekazując wyrazy solidarności.

Furorę zrobiła np. delegacja kominiarzy, która zjawiła się w Auli Leopoldyńskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Przybyli oświadczyli, że „reprezentują swój cech, a oprócz wyrazów poparcia przynieśli spory kosz żywności, w którym były nawet deficytowe owoce południowe, zebrane, jak można przypuszczać, w pobliskiej Hali Targowej (dostarczono stamtąd również «4 wory jabłek»)”. Dary „w naturze” nadeszły ponoć także z Zakładów Mięsnych, Mleczarskich oraz Piekarniczych.

13 marca sb zarekwirowała na terenie SGPiS ulotkę podpisaną „Robotnicy F[abryki] S[samochodów] O[osobowych]”. Została ona zaadresowana do „studentów Warszawy”. Oto jej treść: „Klasa robotnicza była i jest razem ze wszystkimi studentami, ze wszystkimi Polakami pragnącymi demokracji i wolności. Wspólnie walczyliśmy w pamiętnych dniach Października 1956 r. o słuszne prawa, o wolność i demokrację, o suwerenność i niezależność”. W dalszej części autorzy ulotki nawiązywali do marcowego wiecu w FSO, na którym potępiono wystąpienia studentów. Stwierdzali, że prasa przekazała opinie robotniczej załogi w sposób bezprawny i fałszywy. Wyrażali w związku z tym głębokie ubolewanie. „To wyobcowani partyjniacy, oderwani od robotników FSO, i telewizja przygotowała te kłamliwe i bzdurne hasła. Przepraszamy Was, to nie my, to prasa potępia Was. Klasa robotnicza razem ze studentami. Wolność prasy to elementarna zasada demokracji”. Tekst kończył się zdaniem: „Niech żyje Polska, niech żyje przyjaźń robotników ze studentami, pracownikami nauki, literatami i inteligencją pracującą”. W Marcu ’68 powstało wiele innych tego typu „dokumentów”. Dla przykładu, podczas wiecu w Olsztyńskich Zakładach Samochodowych przed budynkiem fabryki porzucono ulotki, w których wyrażano solidarność ze studentami oraz pisano: „ormowcy – nie podszywać się pod klasę robotniczą”. Oczywiście, nie sposób potwierdzić, czy autorami wspomnianych tekstów rzeczywiście byli robotnicy, a nie na przykład uczestnicy protestów studenckich, samodzielnie lub razem ze znajomymi robotnikami.

Późną zimą i wczesną wiosną 1968 r. robotnicy nie tylko na różne sposoby solidaryzowali się ze zbuntowanymi studentami; w całej Polsce występowali również w zakładach pracy w obronie interesów specyficznie pracowniczych. Z ustaleń Sulei wynika, że tylko na Dolnym Śląsku w marcu, kwietniu i maju tego roku SB odnotowała „nastroje strajkowe” bądź faktyczne strajki mniej więcej w dwudziestu zakładach pracy. Załogi robotnicze, wykorzystując napiętą sytuację w kraju, walczyły o uzyskanie poprawy warunków pracy i płacy. Zdarzało się, rzecz jasna, że postulaty materialne czy socjalne szły w parze z gestami poparcia dla walczącej młodzieży akademickiej.

Twierdzenie o marcowej bierności robotników czy wręcz ich wrogości wobec protestujących studentów opiera się zwykle na dwóch przesłankach. Po pierwsze, nieokreślony „aktyw robotniczy” brał wówczas udział w brutalnych pacyfikacjach studenckich demonstracji – w tym przede wszystkim zorganizowanego przez „komandosów” i inicjującego ogólnopolską falę protestów wiecu z 8 marca. Po drugie, począwszy od 11 marca w wielkich zakładach pracy organizowano masówki, na których załogi robotnicze uchwalały rezolucje jednoznacznie potępiające „organizatorów i inspiratorów studenckich wystąpień”. Obydwie te przesłanki okazują się problematyczne.

Niesławny „aktyw robotniczy”, który 8 marca pojawił się na dziedzińcu UW i wystąpił przeciwko studentom, nie składał się z pracowników, którzy zostali demokratycznie wybrani przez załogi i reprezentowali poglądy dominujące w klasie robotniczej.

Zamiast o „aktywie robotniczym” należałoby raczej mówić o skrzykniętej przez Komitet Warszawski PZPR bojówce, w której zresztą prawdziwych robotników było stosunkowo niewielu. Wojciech Jaruzelski wspominał, iż „w grupie tej znalazła się m.in. pewna liczba oficerów po cywilnemu wysłanych tam przez kierownictwo Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego”. Sporo było w niej „także pracowników różnych instytucji i ministerstw”. W 1969 r. Władysław Bieńkowski pisał: „Przemyślanym i z góry przygotowanym posunięciem ze strony organów bezpieczeństwa było wprowadzenie na dziedziniec uw rzekomej «klasy robotniczej». […] Grupa, która kilk[oma] autokarami wjechała na dziedziniec, składała się ze specjalnie dobranych Ormowców i funkcjonariuszy bezpieczeństwa, którzy «oddziaływanie» na młodzież rozpoczęli od wyłapywania pojedynczych studentów i zamykania ich w autokarach. […] Nota bene do grupy tej rzeczywiście dołączono pewną liczbę autentycznych robotników. Ci jednak, kiedy oddziały przystąpiły do akcji, zwrócili się z prośbą do jednego z obecnych na dziedzińcu profesorów, aby pozwolił im schronić się w audytorium, ponieważ nie chcą brać udziału w tym, co się tu dzieje”.

W 1981 r., podczas sesji zorganizowanej na uw z okazji trzynastej rocznicy wydarzeń Marca ’68, Zbigniew Bujak postawił następujące pytania: Z jakich grup czy środowisk społecznych rekrutowały się marcowe bojówki? Czy były to bojówki „rzeczywiście robotnicze”? Następnie mówił: „[D]ość szczegółowe relacje mam tylko z dwóch zakładów, z «Ursusa» i z «Zelmotu». W «Ursusie» udało się do tego zmobilizować bardzo nieliczną grupę osób, głównie działaczy Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej i aktyw partyjny. W «Zelmocie» udało się zaangażować, poza aktywem partyjnym i ormo, również i Ochotniczą Straż Wydziałową. «Zelmot» zresztą nie był bezpośrednio użyty do akcji, był skoszarowany w kinie. No, jeżeli przyjmiemy, że aktyw, ORMO itp. to prawdziwi robotnicy, to można powiedzieć, że te bojówki to byli robotnicy. Natomiast istotne jest to, jak później ci ludzie zostali przyjęci przez załogi. W wielkich zakładach, jeżeli nie udało się tam skaperować dużej liczby uczestników i jeżeli trudno było ich zidentyfikować, to po prostu rozpłynęli się wśród załogi. Natomiast w mniejszych zakładach, gdzie dokładnie było wiadomo, kto był zmobilizowany, ludzie ci spotkali się później, jak np. w «Zelmocie», z dwuletnim niemal okresem izolacji, aż do roku 1970; w tym czasie przeżyli bardzo wiele upokorzeń z tego powodu, że zdecydowali się pójść tam do tego kina (bodajże «Ochota») i przez sam fakt, że mogli być użyci do bojówek”.

Jerzy Eisler przytacza inne ważne relacje, z których wynika, że w różnych miastach Polski władzy nie udawało się – niekiedy mimo obietnic bardzo wysokich premii – znaleźć zbyt wielu chętnych do pałowania studentów, a co więcej, robotnicy, którzy wzięli udział w pacyfikacji wieców i demonstracji, nierzadko spotykali się później z potępieniem czy wręcz ostracyzmem ze strony reszty załóg.

Również marcowe wiece – organizowane właściwie wszędzie, gdzie tylko się dało – niewiele mówią o faktycznych nastrojach klasy robotniczej. Niezależnie od swojej ogromnej siły propagandowej nie były one wyrazem autentycznej niechęci robotników do ruchu studenckiego czy ich żywiołowego antysemityzmu. Zbigniew Marcin Kowalewski: „Biernego udziału w marcowych masówkach, zwoływanych przez aparaty państwowo-ideologiczne w zakładach pracy, na których piętnowano wichrzycieli i syjonistów, nie można kojarzyć z poparciem dla reżimowej kampanii. Nie czyni się tego w przypadku żadnej innej kampanii połączonej z masówkami w historii Polski Ludowej. Czyniąc tak w tym przypadku, popełnia się ciężkie nadużycie historiograficzne”.

Eisler przypomina, że filmowe sprawozdania z robotniczych wieców – starannie przygotowywane i reżyserowane przez komitety wojewódzkie PZPR, które ściśle współpracowały przy tym z zakładowymi organizacjami partyjnymi oraz dyrekcjami przedsiębiorstw – nierzadko pokazują w istocie „smutnych i zmęczonych” ludzi, „wysłuchujących niekończących się przemówień partyjnych aktywistów”. „Telewizja, kręcąc filmy z tych masówek, miewała kłopoty z nagrywaniem dźwięku, gdyż nie było dostatecznego aplauzu ze strony zebranych. Tło dźwiękowe dogrywano więc wówczas z meczów piłkarskich”. Wiece w fabrykach organizowano w godzinach pracy. W związku z tym robotnicy na ogół dosyć chętnie przerywali pracę i udawali się na zgromadzenie. Tak z pewnością było również w warszawskim Ursusie. Z relacji Bujaka wynika jednak, że w zakładzie tym organizatorzy mieli trudności w znalezieniu chętnych do niesienia transparentów i haseł: „Udało się im wcisnąć je tylko aktywowi partyjnemu i młodzieżowemu. Ale i oni, gdy tylko doszli na miejsce, starali się odstawić wszystkie hasła pod ścianę; później hasła te były przewracane i deptane przez innych. Wokół trybuny gromadzono część aktywu: tych właśnie filmowano i tylko oni klaskali. Inni, zwłaszcza młodzi ludzie, latając po blaszanych dachach i stopniach (wiec odbywał się w starej odlewni żeliwa), starali się hałasem zagłuszyć przemówienia, jakie co poniektórzy wygłaszali. Reszta stojąca pod trybuną przyjmowała po prostu w głuchym milczeniu to, co było mówione, i praktycznie nic z tego nie trafiało do ludzi, a nawet nastawiało ich wręcz wrogo do uprawianej wówczas propagandy”.

Zdarzało się, że jeden odważny i autentyczny głos uczestnika starannie wyreżyserowanego „spektaklu” dramatycznie odmieniał jego losy.

Pewien robotnik z Mazowsza wspominał, że w Marcu ’68 przypadkowo „stał się widzem, a później uczestnikiem studenckiej manifestacji i przeżył wstrząs związany z jej brutalną pacyfikacją”. W rezultacie w kolejnych dniach „zdecydował się zabrać głos na organizowanej w zakładzie «masówce», przeciwstawiając swoją wersję wydarzeń wersji przedstawianej przez «partyjnych», rezygnując z anonimowości i zdobywając się na odwagę wygłoszenia własnego zdania”. Relacjonował: „No i, tak jak w większości zakładów, w wzt odbyła się też masówka. I wygłaszaliśmy też przemówienia, i tam wszyscy partyjni no to zabierali głos, że «jesteśmy z wami», że tak, że… […] A pozostali siedzieli cichutko. Mówili tylko ci partyjni. Ja wtedy też zabrałem głos. Jak opowiedziałem, co przeżyłem wtedy [podczas studenckiej manifestacji], i zakończyłem, że pałami i gazami to socjalizmu nie zbudujemy, my nie chcemy tego, to dostałem brawa. I ruszyło się, później jeden przez drugiego mówił. I w końcu, że to masówka, jakoś ją tam na siłę zamknęli”. Kilkanaście lat później cytowany robotnik został działaczem „Solidarności” w Regionie Mazowsze.

Liczne przejawy robotniczego nonkonformizmu i niesubordynacji można było obserwować także podczas wieców organizowanych na Dolnym Śląsku. Oto zaledwie garść przykładów. 15 marca odbyła się masówka w Jelczańskich Zakładach Samochodowych. Po uchwaleniu rezolucji potępiającej wystąpienia studenckie w Warszawie głos zabrał kierowca Piotr Kowalczyk. Publicznie stwierdził, że „studenci nie mają żadnych złych zamiarów”. W tym samym zakładzie po wiecu „jeden z młodszych pracowników niosący transparent z hasłem: «popieramy linię pzpr» uderzył nim całą siłą o chodnik, rozbijając go i depcząc na kawałki”. SB odnotowała głosy sprzeciwu wobec rezolucji wymierzonej w studentów także w pobliskich Strzelińskich Kamieniołomach Drogowych. Do znamiennego wydarzenia doszło 22 marca na Wydziale Mechanicznym w Zakładach Górniczych Lena w Wilkowie nieopodal Złotoryi. Podczas masówki potępiającej „inspiratorów zajść warszawskich” o głos poprosili elektromonter Mirosław Głowacki (działacz ZMS) i ślusarz Stanisław Maja. Pierwszy z nich „powiedział, że to, co mówi Partia, za pośrednictwem prasy i radia oraz telewizji, jest kłamstwem, że jest skłonny przyprowadzić na salę studenta, który powie prawdę, o co chodzi i czego […] [protestujący] domagają [się] od Partii i rządu”. Drugi natomiast poruszył temat niskich zarobków. W rezultacie na 70 uczestników zgromadzenia (w tym około 15 członków PZPR) za rezolucją głosowało jedynie 8 osób. Zdarzało się, że na niepokornych uczestników masówek spadały represje. Na wiecu w Zakładach Przemysłu Zbożowego Sokółka (powiat górowski) przeciwko polityce rządu wystąpił Kazimierz Jaworski, za co został osadzony w areszcie na 24 godziny.

„Spektakl”, który miał dowieść masowego poparcia klasy robotniczej dla linii PZPR, zorganizowano również w ogromnym Kombinacie Górniczo-Hutniczym Miedzi w Lubinie. Z relacji zatrudnionego tam głównego mechanika inżyniera Kazimierza Wajngartena wynika, że organizatorzy ponieśli druzgocącą porażkę. Wajngarten wspominał: „na naszych zakładach w Lubinie niechętnie szli pracownicy na wiec, a na wezwanie do okrzyku odezwało się pięć osób”.

Nie ma, rzecz jasna, żadnych podstaw, by przypuszczać, że robotnicy – jako grupa społeczna – byli impregnowani na marcowy nacjonalizm i antyżydowski szowinizm. Zdaniem Bujaka hasła antysemickie dość łatwo trafiały wówczas do robotników starszego pokolenia, którym okres międzywojenny bardzo żywo rysował się w pamięci. W tych środowiskach „znajdowały [one] podatny grunt”. Inaczej było – przekonywał Bujak – w przypadku robotników najmłodszej generacji. Część z nich „żyła w atmosferze rodzinnej nasyconej […] antysemityzmem; niemniej, ogólnie rzecz biorąc, u większości przedstawicieli tej grupy hasła antysemickie […] nie znajdowały posłuchu”. Powyższa ocena jest być może nazbyt optymistyczna. Pozostaje jednak faktem, że w 1968 r. polscy robotnicy nigdzie nie wystąpili w charakterze żywiołowego antysemickiego podmiotu – tak jak na przykład miało to miejsce w 1946 r. podczas strajków w Łodzi po pogromie kieleckim.

Exit mobile version