Nie chodzi o to, co Gowin robi dobrze, ale o to – komu tak robi.
Połknięcie, przeżucie i przepuszczenie Gowina przez jelita Kaczyńskiego wymagało ledwie kilku dni. Tuż po wyborach okazało się, że zapowiadane przez Beatę Szydło bycie przezeń szefem obrony narodowej poszło się deregulować. Potem Gowin dostał posadę w szkolnictwie wyższym i nauce – jako minister. No i na pocieszenie parę złotych dodatku jako wicepremier.
Płacą mi, więc myślę
Szkolnictwo wyższe i nauka niczym nie różnią się od innych działek polskiej państwowości. Jest tam nepotyzm, korupcja, przerzucanie olbrzymiej kasy wciąż do tych samych kieszeni. Jednak coś wyróżnia tę działkę. To niespotykana w innych branżach sieć współzależności jednych od drugich. O ile jednak w innych przejawach funkcjonowania państwa wszystko to uchodzi za patologię, to w przypadku świata polskich i europejskich wyższych uczelni oraz instytutów jest to norma.
Miliardy euro pompowane od lat, by gospodarka europejska konkurowała swoją innowacyjnością ze Stanami i Dalekim Wschodem, wyparowują. Koszmarne pieniądze, które poszły w europejską humanistykę okazały się wyrzucone w błoto. Paneuropejski rozkwit szowinizmu i nacjonalizmów zadał kłam jajogłowym teoriom. Pokazał, że socjologowie, politolodzy, czy psychologowie społeczni mogliby równie dobrze zostać zastąpieni bandą opowiadaczy bajek o lepszym świecie. Jeszcze gorzej mają się europejskie nauki ścisłe. Ale za to odpowiada anektowanie kadr przez USA. Tyle, że Amerykanie chcą u siebie tylko tych najlepszych. I, żeby było śmieszniej, wcale nie najbardziej utytułowanych.
Jeśli europejska, przeregulowana nauka odstaje od światowej czołówki, to co powiedzieć o naukowcach z Polski, których dokonania nawet w europejskich zestawieniach zajmują miejsca w ogonie innowacyjności? Właśnie tych naukowców powierzono pieczy Gowina. Miał szybko przygotować pakiet ustaw, byśmy zaludnili planetę Kopernikami i Skłodowskimi-Curie. I przygotował.
Dwóch magistrów to doktor
PiS szedł do władzy obiecując zrobić z polską nauką to, co zrobić z nią należy – wysłać w kosmos. Jeszcze we wrześniu Włodzimierz Bernacki – pisowski poseł z profesorskim tytułem – zapowiadał, że po wygranych wyborach będą zmiany w systemie finansowania i organizacji studiów, odejście od systemu bolońskiego i modyfikacja systemu grantowego.
– Chcemy przywrócić rangę tytułom naukowym i rangę studiowaniu. Planujemy cały pakiet poprawek do ustaw, m.in. o szkolnictwie wyższym, finansowaniu nauki. To byłby nasz pierwszy krok – mamił utytułowany elektorat.
Od powołania ministrów 16 listopada, PiS opanował media publiczne, zrobił kuku Trybunałowi Konstytucyjnemu, pogonił Seremeta, a nawet dał 500 plus i wykonał mnóstwo innych wkurzających posunięć. Jarosław Gowin w tym czasie się konsultował. Znaczy, nie robił nic.
A przecież według Bernackiego wszystko było przygotowane: „Chcemy zmienić przepisy dotyczące tytułu i stopnia naukowego oraz Centralnej Komisji Stopni i Tytułów. Postulujemy aby urealnić terminy dla poszczególnych procedur awansowych, a także chcemy aby ten, kto aplikuje o stopień doktora lub profesora, miał odpowiednio tytuł magistra stopień doktora habilitowanego. Uważamy za konieczne przywrócenie wykładu habilitacyjnego. Chcemy zmienić też zapis mówiący o tym, że na uczelni do minimum kadrowego zamiast jednego doktora, można wliczyć dwóch magistrów, a zamiast jednego profesora dwóch doktorów. To chcielibyśmy zrobić od razu. Te poprawki mamy już zebrane i przygotowane”.
Można było się spodziewać, że nareszcie ktoś anihiluje nie posiadające własnych utytułowanych kadr uczelnie z Biłgoraja czy Tłuszcza. Bo uniwersytety w pipidówkach były celem wylobbowanej przez prywatnych rektorów platformersjiej ustawy, by uznawać dwóch magistrów za doktora. Środowisku akademickiemu chodziło o to, żeby zgarniać szmal na cotygodniowych wypadach do jakiejś gminnej alma mater, produkującej bezrobotnych z wyższym wykształceniem. Ale, żeby mieli gdzie jeździć z wykładami, musiały tam być jakieś uczelnie. Gowin tych przepisów nie zmieni. I nie dlatego, że nie mają sensu. On ich nie skasuje, bo wywodzi się ze środowiska założycieli prywatnej wyższej uczelni. I tym uczelniom będzie robił dobrze.
Prywatnym dostarczycielom dyplomów magisterskich odpadnie choćby konieczność spowiadania się w Polskiej Komisji Akredytacyjnej. Od teraz PKA nie będzie miała funkcji kontrolnych, a mentorskie. Nie będzie już sprawdzała, czy działalność uczelni jest zgodna z przepisami. Tym mają się zająć pracownicy ministerstwa. Zdawać by się mogło, że taki deregulator gospodarczy i liberał jak Gowin wywali zatem Komisję Akredytacyjną na zbity pysk. Gdzie tam. Krewnych i znajomych trzeba przecież mieć gdzie zatrudniać. I dlatego teraz eksperci PKA będą koncentrować na „ jakości dydaktyki i pomocy uczelniom w podnoszeniu jej poziomu”. Czyli na niczym. Być albo nie być powiatowych uczelni będzie zależało nie od wydumanych wskaźników, ale od tego ilu pisowczyków będzie się tam produkowało z wykładami.
Prezes habilitowany
Bernacki trąbił też, że PiS skończy z systemem bolońskim, czyli licencjatami. Co prawda nie do końca, bo „dyrektywa unijna powoduje, że nie możemy całkowicie zerwać z systemem bolońskim. Natomiast nasza propozycja to 5-2. Nabór w szkołach wyższych dokonywany byłby na pięć lat studiów. Osoby, które nie będą w stanie podołać drodze uniwersyteckiej, w odpowiednim momencie mogłyby zdecydować, czy będą kontynuowały studia na poziomie uniwersyteckim, czy zakończą je na poziomie licencjackim lub inżynierskim”. Obietnica sprowadzała się, co prawda, do kwestii czy można być tylko trochę z wyższym wykształceniem i udowadniała, że można.
Ale nawet i taka kosmetyka mogłaby zaszkodzić interesom prywatnych uczelni, a skoro tak, to Gowin rozwiewa wątpliwości i deklaruje: „Odejście od systemu bolońskiego byłoby błędem. Wycofanie się z niego skazywałoby Polskę na marginalizację i spowodowałoby wiele utrudnień dla studentów i naukowców”.
Kolejną z planowanych przez PiS zmian miała być możliwość weryfikowania wiedzy i umiejętności kandydatów na studia. „Uważamy, że uczelnie powinny mieć prawo doboru kandydatów na pierwszy rok studiów pierwszego i drugiego stopnia, np. za pomocą egzaminów. Matura przestała być wyznacznikiem wiedzy, umiejętności i kompetencji” – produkował się w mediach Bernacki. Gowin o egzaminach na studia milczy.
Bernackiego w czasie kampanii uderzała „łatwość rozpoczęcia i ukończenia studiów, budowania programów przez uczelnie i dawania pustego dokumentu absolwentom. Mamy do czynienia z deprecjacją tytułu zawodowego licencjata, tytułu zawodowego magistra i stopnia naukowego doktora. Nasze propozycje zmierzają do tego, aby przywrócić rangę tym tytułom i rangę studiowaniu”. Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego tego problemu nie dostrzega. Wręcz przeciwnie. Propozycje zmian w ustawie spowodują, że maszynka produkująca ludzi z tytułami ma się zacząć kręcić jeszcze szybciej.
„Zależy nam, żeby doktoraty i habilitacje można było osiągać nie tylko w oparciu o prace teoretyczne, ale też na podstawie współpracy nauki z gospodarką”. Jak to będzie wyglądało w rzeczywistości? Każda firma produkująca parafarmaceutyki będzie chciała mieć w gronie pracowników jak najwięcej doktorów. Fundnie im zatem studia doktoranckie i zapłaci za tytuły. Tak samo postąpią korporacje. Na wizytówkach prezesów i wiceprezesów skrót „dr” przed nazwiskiem prezentuje się bowiem zacnie.
Gowin nie zapomina też o ludziach, którzy z nauką mają tyle wspólnego, że biorą kasę za wykłady. A robi tak znakomita część polityków. Oczywiście żadna z tych osób ani nie prowadzi, ani nie zamierza prowadzić jakichkolwiek badań. Dla Gowina to nie problem. Wymyślił myk, dzięki któremu prelegenci będą na uczelniach nienaruszalni. – Wszyscy znamy przypadki wybitnych profesorów, którzy nie realizują się jako dydaktycy , a z drugiej strony mamy też świetnych dydaktyków, którzy w mniejszym stopniu poświęcają się pracy naukowej – mówi. – Ci drudzy jednak – dzięki potencjałowi pedagogicznemu – są wysoko cenieni przez studentów i powinniśmy umożliwić im osobną ścieżkę kariery z zaznaczeniem, że ma to być ścieżka dla wyjątkowo charyzmatycznych mistrzów dydaktyki.
Wyjątkowo charyzmatyczni są na pewno Szyszko i Pawłowicz. Skoro tak, to ręce od nich precz. – Odejdziemy od biurokratycznej fikcji mocno obciążającej uczelnie, czyli wymogu oceniania pracowników raz na dwa lata – zapowiada Gowin. – Chcemy wprowadzić przepis, że kontrola powinna być przeprowadzona nie rzadziej niż raz na cztery lata. To ważne, bo jeśli dany wydział czy instytut funkcjonuje prawidłowo, to nie ma potrzeby, żeby kontrolować go tak często.
To nie ja, to kolega
PiS w kampanii próbował też zracjonalizować coś, co zracjonalizować się nie da. Bernacki twierdził, skądinąd słusznie, że system finansowania badań naukowych, czyli system grantów jest do odstrzału: „Tajemnicą poliszynela jest to, że niekiedy te same osoby pełnią funkcje kierownicze w kilkunastu różnych projektach. Wiem, że liczba genialnych uczonych na rynku polskim jest ograniczona, ale nie można dopuścić do sytuacji, w której tak wąska grupa będzie konsumowała większą część grantów”.
Granty mają bowiem to do siebie, że dostają je ci, którzy wiedzą, co należy napisać we wniosku. I że nie musi to mieć nic wspólnego z rzeczywistym przeznaczeniem kasy. W środowisku naukowym, osób umiejących pisać wnioski jest niewiele. I dlatego nikogo nie dziwi, że wnioskodawcy nadzorują od kilku do kilkunastu projektów. Dzięki temu są pewni, że ich nazwisko pojawi się w dziesiątkach związanych z tym publikacji. To z kolei oznacza, że wnioskopisarze z układami będą uchodzili nie za świetnych administratorów i organizatorów pracy, ale za naukowców z krwi i kości.
Na temat grantów, w proponowanym przez Gowina liftingu nauki, nie ma ani słowa.
Tak samo jak o sztandarowej dla środowiska akademickiego deklaracji. I to w dodatku takiej, która padła już po wyborach. A na dodatek padła z ust pisowskiego premiera z tabletu Glińskiego i brzmiała: „Profesor zarobi trzy średnie krajowe, doktor habilitowany – trzy średnie krajowe, doktor – półtorej średniej krajowej, a pracownik zatrudniony na stanowisku asystenta zarobi średnią krajową.”
Gliński obiecywał, gdy nie wiedział jeszcze, że będzie od kultury i wicepremierowania. A Gowin tej zapowiedzi nie zrealizuje, bo w imię czego ma realizować obietnice partii, która nie dotrzymała słowa nawet w stosunku do niego.