Był sobie kiedyś Tadeusz Kotarbiński – myśliciel, logik, historyk nauki, poeta i aforysta. Po jego bogatym życiu intelektualnym pozostała określona filozofia i metodologia, głębokie studia z logiki i jej dziejów, opracowanie podstaw prakseologii, czyli nauki o dobrej, skutecznej robocie, stworzenie systemu etycznego pod nazwą etyki niezależnej. A także – tomiki poetyckie.
Był on również symbolem dla polskiego ruchu laickiego, który duchowo współtworzył, jako umiejętny propagator przewagi postawy racjonalnej nad irracjonalną, materialistycznej nad religijną. A – poza nauką – zdawał się w PRL-u niepodważalnym autorytetem moralnym.
Nie znalazł się jednak na sztandarach żadnej z aktualnych opcji politycznych. Nawet lewica o nim nie zakwili. Choć mógłby to być dla niej symbol wielkiego Polaka o orientacji postępowej. Przykład postawy tolerancji i otwartości wobec różnych dróg ideologicznych i humanistycznych. Wzór wreszcie uczonego wsłuchującego się w każdy głos krytyczny.
Mało wszakże kto z dzisiejszych humanistów na niego się powołuje. Młodzież natomiast nie wie o nim zgoła nic. Nikt również w środowiskach akademickich nie dba o upowszechnianie jego dorobku i idei. Milczy się tedy zgodnie, że Kotarbiński wielkim człowiekiem i uczonym był. I koniec na tym.
Aż strach jednak pomyśleć, co by było, gdyby żył i był aktywny nadal. Nie politycznie, bo on – zawsze niezależny – do żadnej partii nigdy należeć nie chciał. Inaczej: jako intelektualista i obywatel obecny w życiu Polski i w publicznych sporach o sposoby rozwiązywania istotnych etycznych i ludzkich problemów, które wszak zawsze mają wydźwięk ideologiczny i polityczny. Determinują też określone zachowania społeczne.
Głosił dla przykładu w swej etyce niezależnej, że żadnemu z ludzi nie należy odbierać godności. Dlatego w międzywojniu solidaryzował się na uniwersytecie warszawskim ze studentami żydowskiego pochodzenia, których nacjonalistyczni pałkarze zaganiali do specjalnych dla nich ławek. Dzisiaj pewnie zachowałby się podobnie wobec piętnowania z powodu rasy, urodzenia, religii czy pozycji społecznej. A w kwestii uchodźców miałby stanowisko co najmniej takie jak Merkel (do czego to doszło!). Czy byłby jednak przez to choćby milcząco uznanym autorytetem? Próżno tego oczekiwać.
Namawiał (i pewnie nadal by to czynił) do przyjmowania postawy „realisty praktycznego”, czyli kogoś, kto uważa, że „istniejący stan rzeczy przez samo swe istnienie okazuje się możliwy, a więc możliwy do zniesienia, a więc znośny”. Owa „znośność” wszakże była dla niego (społecznie) stopniowalna. I nie oznaczała bynajmniej, by Kotarbiński był za wiecznym trwaniem jakiegokolwiek status quo. Chodziło mu raczej o to, że w każdym da się żyć, choć życie w statusie świni różni się od ludzkiego.
Jak też wiadomo, nigdy nie był marksistą. Jego poglądy filozoficzne (poza wspólnym i jemu i marksizmowi materializmem) nie zbiegały się z poglądami Marksa i Engelsa. Jedno wszakże w teorii klasyków marksizmu uznawał za celne: ich koncepcję walki klas. W „wolnej” Polsce to nie uchodzi. Nawet na lewicy. Intelektualnie dozwolone bowiem jest jedynie to, na co zezwala IPN. Też więc miałby przechlapane. Potępia tę walkę również Unia Europejska, a socjaliści (zwłaszcza ci od trzeciej drogi) boją się jej jak diabeł święconej wody.
On wszakże pewnie by trwał przy swoim, bo koncepcja ta nakazywała mu, by w stworzonej przez siebie etyce akceptować moralnie prawo do buntu, łącznie z rewolucyjnym zrywem wszystkich wyzyskiwanych, uciskanych i poniżanych w stosunkach i zależnościach społecznych, wynikających z dominacji kapitalistycznej własności prywatnej.
Choć więc jego „realizm praktyczny” zakładał, że istniejący stan rzeczy jest możliwy i przez to znośny, Kotarbiński nie każdy z tych stanów godził się w pełni akceptować. Był zatem bardziej lewicowy, niż większość dzisiejszych członków lewicowych partii i kanap. Gorzej: mieliby go oni za lewaka i – zapewne – uciekali przed nim. Zresztą: nie tylko z odrazy do jego „radykalizmu”, lecz po prostu – z notorycznego niedouctwa.
Uważał też, że aby żyć godnie i uczciwie, nie jest potrzebny żaden Kościół, żadna wiara religijna. W zasadzie – mówił – człowiek religijny, jak i ateista, posługują sie takimi samymi normami. Bo wypływają one bezpośrednio nie z jakiegoś bożego prawodawstwa, lecz poczucia wewnętrznej rzetelności moralnej. Ona zaś nie wymaga żadnych dodatkowych uzasadnień filozoficznych czy światopoglądowych. Każdy ją ma, lecz nie wszyscy jej się podporządkowują.
Ten pogląd, zwłaszcza dziś, musi się wydawać szokujący. Bez Boga bowiem i „prawdziwej wiary”, kraczą klerykalne wrony, moralność jest niemożliwa. Ateista to niejako z definicji człowiek niemoralny. Szerzący zło. Natrętna obecność takich głosów, wciskana w szkołach przez katechetów i przez media świadczy, że tolerancja, o jaka przez całe życie walczył twórca etyki niezależnej, to wciąż sprawa otwarta. Może więc w grobie się przewraca, widząc, co wyprawiają od 27 lat kościelni funkcjonariusze, religijne oszołomy i oportynistyczni dziennikarze (a takich wszak większość).
Głosił zresztą, że każdy pogląd, jeżeli daleki jest od demagogii, ma prawo być głoszony i broniony. Dlatego w latach sześćdziesiątych poprzedniego wieku był – na Uniwersytecie Warszawskim – rzecznikiem obrony Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, gdy wydali oni swój słynny „List do partii”, krytykujący m.in. biurokratyzm PRL. Za to zaś uczelniana komisja dyscyplinarna miała ich wyrzucić z pracy. I zrobiła to.
A był wtedy – przypomnijmy – prezesem PAN, wielką i prestiżową figurą! Postawił jednak po ich stronie swój autorytet, mimo że – jak w prywatnej rozmowie jeszcze w latach osiemdziesiątych mówiła mi jego żona prof. Janina Kotarbińska – ciarki mu po skórze przechodziły na niektóre z ich przekonań.
Sądzę, że dzisiaj, w imię tej samej zasady, nie zawahałby się wypowiedzieć za prawem do głosu np. Jerzego Urbana i byłby za jego „obrażaniem uczuć religijnych”, choć odżegnałby się pewnie od formy jego publicystyki.
Kto by go więc dzisiaj utrzymać chciał na piedestale?
On i tak nie dbałby o to, jak i nie dbał wcześniej. Głosił przecież – uznawany przezeń za najważniejszy w jego etyce – postulat spolegliwości. „Spolegliwość” zaś to słowo zaczerpnięte z gwary śląskiej. Odwołując się do intuicji z nim związanej, formułuje pojęcie (i postulat) opiekuna spolegliwego. Jest nim natomiast ten, kogo opiece można zaufać.
Łączy się z tym postulatem zachęta: „do niewyrządzania nieprzyjacielowi zła ponad niewątpliwą konieczność, wynikającą z obrony tych, których obrona spoczęła na jego barkach”. Wymaga więc, by oszczędzać przeciwników z drugiej strony barykady. I postulat ten głosił bezkompromisowo. Zawsze. Także w czasach stalinizmu, za co odpokutował marginalizacją. Dziś, za tę samą bezkompromisowość, uznano by go zapewne za naiwnego, komuszego sierotę po PRL-u.
Więcej! Doprowadziłby nie tylko do furkotu wszystkie sutanny i habity w kraju, lecz i języki nawiedzonych moralistów za wierność zasadzie, że każdy ma prawo nie tylko do godnego życia, lecz i śmierci. Był wszak Kotarbiński zwolennikiem możliwości wyboru momentu umierania przez każdego człowieka, aby oszczędzić mu upokorzeń w cierpieniu i bezradnej zależności od innych.
Przyzwolenie na aborcję to moralny drobiazg przy tej zasadzie. Wszak prawie nikt jej głośno z aprobatą nawet nie wypowie, choć ponoć mamy demokrację i wolność słowa! Panuje bowiem autocenzura, jakiej nie zna świat Zachodu. A Kotarbiński by się jej nie poddał i byłby wierny temu, co głosił. Gorsze rzeczy bowiem przeżył i okropniejszych był świadkiem.
W naszych więc czasach autorytet jego, zbudowany w wielkim, godnym życiu, sczezłby szybko. W ziemię zostałby wdeptany przez purpuratów, zauszników prezesa na „k” i lokajów prezydenta na „d”. A także: przez panujące w kręgach opiniotwórczych oszołomstwo jednych i tchórzliwe milczenie innych.
Ale nie ma co się temu dziwić. Czyż kiedyś u nas było naprawdę inaczej? Raczej zawsze dobrymi imionami były i są dla Polaków martwe imiona.
I to zdaje się być jedynym morałem, jaki z tego przypomnienia postawy Kotarbińskiego wynika.