Czas między Świętem Zmarłych a 11 listopada naocznie i łopatologicznie ukazuje, jaki wzorzec patriotyzmu obowiązuje dziś każdego Polaka – pod groźbą okazania się NiePolakiem. Wzorzec narzucony kanonicznym scenariuszem uroczystości rocznicowych, ideologią i praktyką IPN, kościelną obrzędowością i praniem mózgów w szkołach.
Jest to patriotyzm rytualny – patriotyzm gestów, symboli, zaklęć i egzorcyzmów, uroczystych deklamacji i deklaracji, ślubowań, frazesów. Nie praktyczny, polegający na tym, że mało się mówi o miłości ojczyzny (jak w ogóle o miłości), lecz pracuje się dla niej rzetelnie, spełniając powszednie obowiązki, przykładając rękę do jej autentycznych sukcesów i rozwoju. Jest to patriotyzm nostalgiczny („wspaniała była kiedyś Polska”) i w stylu retro, bo przez kolejne dziesięciolecia świętowany uroczyście w kostiumach i obrzędach wyłącznie z dawnych epok, w formułkach dawno już przebrzmiałych, muzealnych. To także patriotyzm przepojony nekrofilią i politycznym nekromarketingiem. A w wydaniu „Dobrej Zmiany” do spółki z „narodowcami” i bogoojczyźnianym inkwizytorstwem – to patriokanibalizm.
Kadzidła i tropiciele
Nazwa „Święto Zmarłych” pachnie komunizmem, bo tę świecką nazwę wolały władze PRL niż zabarwioną kościelną oprawą nazwę „Wszystkich Świętych”. Ale nawet ci ultrapatrioci, którzy z jakichkolwiek śladów PRL chcieliby ziemię, tę ziemię, wyczyścić aż do kości, nie używają tej sakralnej nazwy zbyt często. Dlaczego? Bo niekoniecznie wiedzą, że w tym religijnym określeniu chodzi o patronat pocztu wszystkich świętych nad pamięcią o zmarłych i nad ich duszami spragnionymi zbawienia. Ich wiedza i refleksja religijna – odwrotnie proporcjonalna do częstotliwości modłów na pokaz i obnoszenia się z krzyżem oraz zniczem – jest tak głęboka, że słowo „wszyscy święci” dla nich znaczy: lista godnych upamiętnienia i szacunku po śmierci. W przeciwieństwie do listy niegodnych pobytu w nekropolii i przyjmowania dowodów pamięci.
Bo na cmentarzach, niestety, nie wszyscy, którzy spoczywają, byli i pozostają święci. Leżą też na nich – profanując te święte miejsca – różni nieświęci, wyklęci. Jeśli ŻOŁNIERZ WYKLĘTY brzmi dumnie, choć teraz powinien zwać się żołnierzem zrehabilitowanym (jak Kmicic-Babinicz) , to TRUP WYKLĘTY już wręcz przeciwnie. A obowiązkiem prawdziwego patrioty jest nie tylko zapalić znicz i odprawić modły nad grobem oczywistych autorytetów, bohaterów i męczenników oczywiście słusznej sprawy, ale i splunąć albo i coś namazać na nagrobku „zdrajców”. Zaś patriota wyższej kategorii nie spocznie, dopóki się tych niegodnych nie wykopie.
Otóż dzisiejszy prawomyślny i prawowierny patriota – a uczy się tego już przedszkolaków i uczniów w szkołach – ma za zadanie wyszukać i opromienić żołnierzy wyklętych-niezłomnych, a zarazem wytropić i wskazać – donosem obywatelskim – zwłoki wyklęte. Minimalny erzac tych cmentarnych warsztatów patriotyzmu to już przećwiczone lotne patrole małolatów sporządzające rejestry haniebnych nazw ulic, niegodnych patronów szkół czy innych instytucji publicznych, niewłaściwych pomników. A przyjdzie jeszcze czas na indeks ksiąg zakazanych, jakie trzeba skazać może nie na spalenie, bo to się głupio kojarzy z Hitlerjugend czy Inkwizycją, ale na pewno na makulaturę lub na przemiał.
Skąd te dzieciaki wiedzą, co lub kto zasługuje na to, by zakląć szpetnie, przekląć, wykląć? Nie muszą same nad tym łamać główki, rozmyślać, dokonywać wyboru we własnym rozumku i sumieniu. Za nich już pomyślał kto trzeba. Ich zadaniem patriotycznym nie jest pytać, przemyśliwać, rozważać, wybierać, lecz słuchać, wierzyć i czynem (na razie rytualno-symbolicznym) to potwierdzać. Wychowanie obywatelskie zbudowane na wzorach janczarów, trochę i Paszki Morozowa (czuwać i donieść), totalitarnych szkół fanatyzmu, ślepej wiary i zaprogramowanej jak u cyborgów nienawiści.
Retropatriotyzm
Miłość do ojczyzny wyraża się tu w nostalgiczno-mitologicznym zwróceniu w przeszłość, a nie w skupieniu na realistycznej diagnozie teraźniejszych warunków istnienia i rozwoju ojczyzny. I tym bardziej nie przejawia się w wybieganiu w przyszłość, w formułowaniu wizji przyszłości, projektów.
„Prawdziwy” patriota w tym rytualno-tradycjonalistycznym wcieleniu wcale nie chce, by ojczyzna w kolejnych dziesięcioleciach była inna (np. bardziej „nowoczesna”) niż przedtem (zwłaszcza niż w kultywowanym Złotym Wieku). Wręcz przeciwnie, chce, by pozostała taka, jaką jakoby była w tym najświetniejszym okresie z Cudownej Opowieści. A jeśli po drodze oddaliła się od tego ideału, to on żąda, wymaga i sam czyni wszystko, by znów upodobniła się do swego prawzoru. Troska o przyszłość ojczyzny znaczy tu tylko: wysiłek, aby powróciła miniona chwała. Naprzód znaczy wstecz.
Konsekwentny „prawdziwy” patriota kocha więc – miłością żarliwą – nie tyle ojczyznę dzisiejszą, ile tę wczorajszą. Nie tyle taką, jaką była w rzeczywistości, ile tę wyobrażoną. W Polsce od zakończenia wojny po dziś dzień: tęskni do Kresów (nawet jeśli sam się z nich nie wywodzi, nigdy tam nie był, nie ma stąd żadnych wspomnień, wszystko, co „wie”, wie z cudzych opowieści), a mało go interesuje Śląsk, chyba, że jako groźna „opcja niemiecka”. Opowie ze szczegółami epopeję „bolszewika goń”, bąknie coś o Gdyni i COP, nic nie wie o cywilizacyjnym skoku w PRL, bo to przecież nie było w jego ojczyźnie.
Mylą się i łudzą ci, którzy sądzą, iż jeśli ktoś ogłasza się patriotą płomiennym, to jego naturalnym i nieodpartym pragnieniem jest poznać i znać historię swego narodu i państwa. Mogą się w tym zasugerować wszechobecnym i natrętnym kultem przeszłości – zabytków, pomników, nagrobków, pieśni patriotycznych. Wreszcie – istną wysypką znaków Kotwicy z dopiskiem „Pamiętamy” i epidemią grup rekonstrukcyjnych. Nic bardziej mylnego. Znajomość historii (nie mówiąc już o refleksji nad dziejami i rozumieniu faktów historycznych) jest czymś innym niż kult historii wyobrażonej, kultywowanie mitu.
Ambicja poznania historii związana jest z ciekawością, jak to właściwie było, czy na pewno wiemy wszystko, czy fakty i wnioski są oczywiste; a więc z dociekliwością, pragnieniem zagłębienia się w tę materię, przemyśleń, dyskusji, z potrzebą samodzielnych ocen i dokonywania wyboru. Ale to wcale nie jest niezbędne, by czuć się prawdziwym patriotą, prawdziwym Polakiem. Mogłoby nawet przeszkodzić, skoro to groziłoby pożegnaniem z niejednym pięknym obrazkiem, niejedną wzruszającą legendą, a pojawieniem się kłopotliwych niuansów i zwyczajnych wątpliwości. Dylematy oceny i wątpliwości są niebezpieczne dla patriotyzmu! Dyskusje (historyczne i nie tylko) to otwarcie drzwi dla dywersji, rozkładu i defetyzmu – w czasie, gdy trzeba zwierać szeregi i dawać odpór.
Nekropatriotyzm
Z tym kultem przeszłości (a naprawdę: mitów historycznych uwolnionych od jakichkolwiek rysów, od problemów wymagających zbiorowego rachunku sumienia) nie przypadkiem wiąże się nekromania. To obsesja lokalizowania uczuć patriotycznych w wybiórczym i z założenia tendencyjnym kulcie zmarłych (tylko niektórych), w cmentarzach, tablicach pamiątkowych, pomnikach.
Również rozrachunki historyczne stają się pasjonujące tylko o tyle, o ile z książek, broszur, wystaw i filmów o jedynie słusznej wymowie przenoszą się na praktyczne rozliczenia i porachunki ze zmarłymi po stronie przeciwnej i z tymi żywymi, którzy – niestety – jeszcze żyją, a nie powinni, bo mają niewłaściwy rodowód i/lub przeszłość haniebną. Haniebną według arbitralnej, bezdyskusyjnej oceny monopolistów patriotyzmu.
Oczywistym, ale też dla wielu rodaków jedynym przejawem i dowodem patriotyzmu jest więc składanie wieńców, wiązanek, zapalanie zniczy, salwy honorowe ku czci poległych w boju i zamordowanych, msze ku pamięci. Czyli: dawanie świadectwa.
Można przy tej odświętnej okazji, w akompaniamencie organów lub orkiestry dętej i werbli składać uroczyste ślubowania wierności, niezłomności, przejęcia pałeczki w sztafecie pokoleń. Co prawda, w takiej dziwnej sztafecie, w której pewne etapy są dziurą, a nie ciągłością. Nie szkodzi, pałeczkę przekazujemy wydłużoną łapą ponad tą dziurą.
Co więcej, można, a nawet trzeba (wypada) deklarować wtedy gotowość do wszelkich poświęceń – w błogim poczuciu moralnej przewagi nad rodakami niedość gorliwymi w tych deklaracjach, obnoszeniu się z flagami, chorągiewkami, Orłem Białym. I czuć osobistą dumę z powodu bycia spadkobiercą Jagiełły, Sobieskiego pod Wiedniem, niezłomnego Kościuszki, bohaterskiego księdza Skorupki, mocarza Piłsudskiego. A zarazem czuć podświadomą ulgę, że na szczęście to nic nie kosztuje, że to tylko świąteczny rytuał, że kobyłka nie stoi u płota, bo wojny nie ma, zbiórki i prace społeczne są dobrowolne, a podatki na szczęście nie wzrastają. I po tym moralno-patriotycznym wzmożeniu spokojnie wcinać golonkę, wypić piwo, może nawet niepolskie.
Ciekawe jest poniekąd, że o ile pradawne pojęcie o związku z przodkami opierało się na poczuciu, nawet wierze szczerej, że ich duchy są wśród nas, to dziś obecność tych duchów rozumiana jest głównie metaforycznie, ale za to ucieleśniana nader dosłownie, bo w postaci zajmowania się kościotrupami, w postaci jeszcze lepszej niż zabawy grup rekonstrukcyjnych, a mianowicie – w postaci wykopków i powtórnych honorowych pochówków. Obrazoburca powiedziałby: powtórka z rozrywki. Choć zabrzmiałoby to bezczelnie, to jest w tym trochę racji, bo pasjonaci tego ekshumacyjnego patriotyzmu zachowują się tak, jak gdyby właśnie te działania były dla nich największą, bo też jedyną, atrakcją. Jak niegdyś dla gawiedzi egzekucja, potem cyrk, a dziś reality show.
Prawdziwy patriota nie uspokoi się i nie spocznie, dopóki nie wydobędzie szczątków – i tych pochowanych byle jak, pohańbionych, i tych pogrzebanych od razu z najwyższymi honorami. Nie czują zakłopotania, nie myślą o profanacji swoich świętości, gdy grzebią w wywleczonych szczątkach w poszukiwaniu dowodów swych teorii spiskowych. Nekromania jako stan psychiczny harmonijnie łączy się z nekromarketingiem – wykorzystywaniem hołdów dla szczątków lub kłótni o zwłoki i miejsca pochówku dla celów nachalnej politycznej promocji, budowy „religii politycznej” pod pretekstem pamięci o zmarłych i walki o ich cześć, a także w celu piętnowania, wykluczania i upokarzania przeciwników politycznych lub ich dawno już rozbrojonych spadkobierców. Toteż można uruchamiać licytację, kto większym patriotą jest i bić rekordy patriotyzmu w aukcji pt. „kogo by tu jeszcze wykopać i pochować”. Świeży przykład: na łopaty i koparki czekają szczątki 200 tysięcy Polaków z Wołynia i Galicji.
Patriokanibalizm
Ten rytualny retropatriotyzm i nekropatriotyzm ukazuje też kolejne swoje oblicze – jako symboliczna odmiana kanibalizmu. Kanibal w rozumieniu dosłownym to oczywiście mięsożerca-ludożerca, w rozumieniu nieco szerszym każdy osobnik dowolnego gatunku istot żywych, który pożera, zwłaszcza z upodobaniem, właśnie innych osobników swego gatunku.
Jak to się ma do patriotyzmu?
Patriotyzm zakłada – tak czy inaczej – tworzenie i podtrzymywanie wspólnoty. Ale może to się przejawiać dwojako.
W jednej wersji jako poczucie więzi i identyfikacji ze wszystkimi przedstawicielami swojego narodu, co więcej, w poczuciu odpowiedzialności za wspólny los, a więc również za los i godność tych współplemieńców, którzy mają odmienne interesy, poglądy, dążenia, z którymi pozostajemy w sporze, konflikcie. I odpowiednio: więź i identyfikacja z przeszłością własnego narodu, z historycznym dziedzictwem swojej ojczyzny praktykowana integralnie, organicznie, tzn. z całym dobrodziejstwem inwentarza. Patriota chce być dumny z tego, co uważa za powód do dumy, lecz nie jest hipokrytą ni megalomanem, nie boi się zmierzyć z historycznymi obciążeniami swej ojczyzny, wspólnoty. Nie wyklucza, nie przemilcza, nie udaje, że nie wie o tym, co dla niego niewygodne, nie obraża się na fakty. Nie boi się dialogu, szuka tego, co łączy, dobro wspólne naprawdę uważa za wspólne – a nie dla siebie wyłączne. Może być stronniczy, tendencyjny w ocenach, poglądach, jednak nie uważa swojego (ani jakiegokolwiek i czyjegokolwiek) partykularyzmu za cnotę, a swojego poczucia słuszności nie uznaje za wystarczający tytuł, by zawłaszczyć historię narodu i państwa oraz to państwo właśnie w czasie obecnym.
Jest jednak inna wersja patriotyzmu. Chyba łatwiejsza, bo nie wymagająca ani wysiłku umysłowego, ani samoograniczeń. To patriotyzm, który potrzebuje, ba, łaknie wroga, bo jeśli nie ma wroga, to nie ma też własnej tożsamości. Miłość ojczyzny znaczy tylko tyle, ile nienawiść do wrogów ojczyzny. Przy czym niekoniecznie w grę wchodzi tu odpór wobec faktycznych agresorów, najeźdźców, zaborców, okupantów. Wystarcza wrogość do Obcych pochodzących z zewnątrz, ale i Obcych, bo Innych, Odmieńców wyrosłych – jak chwasty czy dziwolągi – w tym własnym kręgu współrodaków, który powinien pozostać tak jednorodny, tak czysty moralnie, obyczajowo, wyznaniowo, rasowo.
Rodak, który nie jest taki jak my, jak ja, właściwie nie jest rodakiem, lecz wyrzutkiem, wyrodkiem, zakałą. Tym bardziej nie może być patriotą, tyle, że z innymi poglądami.
Ten, kto nie zgadza się z naszym rozumieniem racji stanu, interesu narodowego (a prawdziwy patriota wie lepiej i wie nieomylnie, co nim jest, tego z nikim nie uzgadnia, tego po prostu wymaga) ten jest po prostu zdrajcą, agentem lub marionetką obcych sił, w najlepszym razie głupcem; ale przecież głupiec-szkodnik nie może być patriotą. Ten, kto – mniemając, że tego właśnie wymaga interes narodu, bezpieczeństwo państwa, zachowanie narodowej tożsamości i spuścizny kulturowej – obiera nieakceptowany przez nas model ustrojowy i/lub system sojuszy, orientację geopolityczną, ten nie jest żadnym patriotą (patriotą – przeciwnikiem politycznym i ideowym; patriotą, który chce dobrze, lecz się myli), ale elementem antynarodowym, zaprzańcem. Ten, kto chce uczyć kolejne pokolenia całej prawdy – także tej wstydliwej i kłopotliwej – o dziejach narodu, ten po prostu „kala własne gniazdo”, oczernia i szkaluje naród.
W takim patriotyzmie WSPÓLNE nie znaczy podzielne ani różnorodne, ani, broń Boże, niejednoznaczne. Znaczy natomiast: jedyne, wyłączne, nasze (tej części narodu, która sobie samej przyznaje status „prawdziwych” członków narodu i tym bardziej „prawdziwych”, jedynych patriotów). Taki patriotyzm nie szuka tego, co wspólne ponad podziałami, lecz wręcz przeciwnie. Tu wspólnotę konstytuuje podział, przeciwstawienie i – mało tego – zwalczanie, tępienie. Jego dewizą jest: odgrodzić, wykluczyć, przekreślić, wymazać.
Przy takim rozumieniu patriotyzmu czynem chwalebnym jest wymordowanie oddziału partyzantki o przeciwstawnej orientacji politycznej i ideologicznej. Co więcej, nie jest działaniem hańbiącym, lecz również aktem strzelistym patriotyzmu wycofanie się u boku i pod ochroną okupantów z kraju, skoro jest to ciąg dalszy patriotycznej walki przeciw czerwonym, którzy nadciągają w przeważającej sile. Nie jest też niepatriotyczne, wręcz przeciwnie, wznoszenie modłów o trzecią wojnę światową. Za to patriotyczne jest strzelanie do tych, którzy włączają się do odbudowy kraju po zniszczeniach wojennych, skoro robią to pod „antynarodowym” kierownictwem. Tego teraz nauczają w szkołach i w muzeach.
Patriotyzm tego sznytu – przepojony orgazmem uniesień miłości ojczyzny – ma posmak i charakter dziwnie nihilistyczny, bo tu najlepszym dowodem „miłości” jest właśnie nienawiść do wszystkiego, co współtworzy historię i spuściznę narodu, państwa, lecz opatrzone jest złym znakiem. Zadaniem takiego patrioty jest burzyć to, co pozostało, lecz jest niesłuszne. I co więcej, wmówić następcom, że to, co zniszczył według swego widzimisię, po prostu nie istniało – albo istniało jakby w innym wymiarze, w innej rzeczywistości. Wykreślić niewłaściwe nazwiska, zburzyć albo przechrzcić niewłaściwe świątynie, rozebrać albo rozwalić na kawałki niestosowne pomniki (by właśnie to, czego są świadectwem, stało się „niebyłym”), zburzyć nawet budynki, które stanęły i nadal stoją „nie po myśli”. Przykład: Pałac Kultury i Nauki w Warszawie, jako swoisty antyfetysz, obiekt skupienia nienawiści wszelkiej. Wyżyjmy się na budynku w zastępstwie tych, których już nie możemy dopaść. Ogłośmy też pośmiertnie Jaruzelskiego szeregowcem, albo jeszcze lepiej – osobnikiem wydalonym z wojska. Zresztą, z jakiego wojska? Nigdy nie był w wojsku, bo jakże nazwać wojskiem (polskim?) tę formację przyboczną sowiecką?
Tak to się objawia „kult historii”. Podejście równie infantylne jak u dzieciaka – fana gier komputerowych, który upaja się tą atrakcją, że może mieć „9 żyć”, że może swobodnie powtarzać kolejne poziomy gry w coraz to innych wariantach, aż wreszcie osiągnie wynik pożądany. I jak u kogoś, kto poczytawszy science fiction o machinie czasu myśli sobie, że wracając (choć tylko w zwalczanych reliktach) do takiej czy innej epoki może poprawić jej przebieg i obraz. A takich mitomanów przypominają niektórzy koryfeusze polityki historycznej.
Taki „patriota” skupia się głównie, jeśli nie wyłącznie, na zaprzeczaniu polskości tego, co w Polsce powstało, na odmawianiu polskości Polakom „z innej bajki”, na czyszczeniu przestrzeni publicznej (czyli – wspólnej) z reprezentacji symbolicznej różnych epok i różnych poglądów. I na obsrywaniu dorobku własnej ojczyzny. Tu przypomnijmy, jak błysnął mądrością męża stanu premier Jan Krzysztof Bielecki, który o powojennej odbudowie oraz dezanalfabetyzacji, industrializacji i urbanizacji wiedział i powiedział tylko tyle, że PRL zniszczyła Polskę gorzej niż okupacja hitlerowska. W porównaniu z tą jego erupcją intelektu PiSowskie hasło „Polska w ruinie” (po rządach Platformy) to pikuś.
Symboliczny kanibalizm – w postaci historycznego nihilizmu (zjadania dorobku własnego państwa jak własnego ogona, i to z takim smakiem, jakby połykało się gówno) oraz autorytarnego zawłaszczania państwa i wartości narodowych – nazywany jest dowcipnie patriotyzmem. Ale nie rozpoczęli tego nacjonaliści, w tym pałkarze gotowi pałkami wybijać z głowy niewłaściwe tradycje i poglądy. Rozpoczęli to już dawno „kulturalni” politycy gimnastykujący się słowem, ustawą i pokrętnymi decyzjami, jak przejąć schedę, by nie powiedzieć, po kim i jak się pozbyć „złogów”. Dziś dziwią się, że są następni w kolejce po „dekomunizacji”, a nawet, że się ich przepuszcza w tej kolejce.
A patriokanibale dopiero się rozkręcają, z apetytem coraz większym, i pochłaniają to, czego nie lubią, bez umiaru, więc może się zdarzyć, że będą musieli zwrócić.