Rumuni mają dość korupcji i samowoli polityków. Ale realnej alternatywy dla łapówkarsko-neoliberalnego status quo nie widać.
Zaczęło się od wydarzenia, które, choć bez wątpienia tragiczne, gdzie indziej pewnie nie pociągnęłoby za sobą politycznego trzęsienia ziemi. 30 października 2015 r. w popularnym klubie Colectiv w Bukareszcie bawił się, jak co piątek, tłum młodych ludzi. Grał zespół heavymetalowy Goodbye to Gravity. Wybuchł pożar: przez efekty pirotechniczne użyte przez muzyków w ogniu stanęły poliuretanowe elementy sceny. Gaśnica w klubie była tylko jedna, drzwi też. 48 osób przypłaciło wyjście na imprezę życiem.
Przyczyn dramatu nie trzeba było Rumunom tłumaczyć. Klub urągający wszelkim wymogom bezpieczeństwa, organizujący koncerty i pokazy fajerwerków bez zezwoleń spokojnie działał, bo jego właściciele wiedzieli, komu i ile zapłacić. Łapówkarstwo to oczywisty element rumuńskiego pejzażu politycznego, na każdym poziomie. Tylko w 2015 r. w Rumunii zapadło kilkaset wyroków w sprawach o korupcję, nadużycia władzy i defraudację. Liviu Dragnea, szef rządzącej Partii Socjaldemokratycznej został uznany za winnego próby sfałszowania wyników referendum w sprawie impeachmentu prezydenta Traiana Băsescu. Parlamentarzysta Ion Stan przyjął 130 tys. lei w zamian za załatwianie zleceń na rządowe kontrakty. Inny deputowany, Miron Mitrea, pozwolił Irinie Jianu zachować stanowisko kierowniczki krajowego nadzoru budowlanego (otrzymane, jakżeby inaczej, w zamian za łapówkę) za 300 tys. lei. Dyrektor wykonawczy Poczty Rumuńskiej Mihai Toader zakupił dla kierowanego przedsiębiorstwa oprogramowanie produkcji cypryjskiej za cenę dwunastokrotnie zawyżoną. Sędzia Sądu Apelacyjnego w Bukareszcie Veronica Cirstoiu wzięła natomiast milion euro za doprowadzenie do uniewinnienia w sprawie karnej.
Na korupcję i arogancję polityków nie było mocnych. Nawet Unia Europejska, przyjmując Rumunię w swoje szeregi w 2007 r., zażądała jedynie utworzenia specjalnego wydziału prokuratury do walki z tym zjawiskiem, zgadzając się „zaczekać na efekty”. Nie można powiedzieć, by tych nie było w ogóle. Państwowy Dyrektoriat Antykorupcyjny przeprowadził blisko 5 tys. postępowań, w większości przypadków zakończonych wyrokami skazującymi. Prawdziwy przełom jednak nie nastąpił, czego najlepszym dowodem postawa byłego już premiera Victora Ponty. W lipcu 2015 r. został oskarżony o fałszowanie dokumentów, uchylanie się od płacenia podatków i pranie brudnych pieniędzy w czasach, gdy prowadził kancelarię adwokacką. Potem doszły kolejne zarzuty korupcyjne, wyszło też na jaw, że jego doktorat to zwyczajny plagiat. Mimo wszystko Ponta oznajmił, że nie widzi powodu, by odchodzić ze stanowiska szefa rządu; zrezygnował jedynie z kierowania Partią Socjaldemokratyczną, przekazując ją zresztą w ręce nie lepszego od siebie, wspomnianego już Liviu Dragnei. Nie zrezygnował nawet we wrześniu, kiedy zaczął się jego proces sądowy.
Rumuńskich polityków, oprócz korupcji, łączy jeszcze neoliberalna polityka gospodarcza. Od 2009 r. Rumunia stale pozyskuje kredyty z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Ostatni, dwuletni, w 2013 r. negocjował Victor Ponta, który zapowiedział przy tej okazji masową prywatyzację państwowych firm oraz komercjalizację służby zdrowia. Nietrudno odgadnąć, że skorzystają na tym nieoficjalnie powiązani z politykami przedsiębiorcy, prowadzący biznesy mniej lub bardziej legalnie, gotowi do określonej puli korzyści hojnie dopłacić. Równocześnie żeby sprostać warunkom MFW w zakresie deficytu strukturalnego, rząd obniżył pracownikom budżetówki płace o 1/4 i podniósł VAT z 19 do 24 proc. Pracownicy nie rozdają wielotysięcznych łapówek, nie ma więc sensu o nich dbać.
Pożar w klubie zadziałał jak – nomen omen – iskra. Młodymi Rumunami i Rumunkami wstrząsnęło to, że od ognia i trujących oparów zginęli ludzie tacy sami, jak oni. To zwielokrotniło złość na brak perspektyw, nędzny poziom edukacji, bezrobocie, mizerne zarobki – tym bardziej, gdy w internecie można oglądać lepsze życie za granicą. Naturalnym celem tej złości stali się politycy. 9 i 10 listopada dymisji premiera Victora Ponty żądało ok. 20 tys. manifestantów. W środę, gdy Ponta już zrezygnował, w protestach w Bukareszcie brało udział 60 tys. ludzi. Manifestacje odbyły się też w Braszowie, Konstancy i Timisoarze. „Korupcja zabija!” – wołali, domagając się już nie tylko dymisji rządu, nie tylko przedterminowych wyborów, ale odejścia wszystkich skompromitowanych, odnowy całej klasy politycznej.
Do odnowy potrzeba jednak odnowicieli, a w Rumunii próżno ich szukać. Manifestujący tłum, skrzykujący się przez Facebooka, nie ma liderów, którzy mogliby przekuć wybuch złości w trwalszy ruch społeczny, zaproponować program zmian. Lewicowych, ideowych partii nie ma. Te, które są, niczego nowego zaoferować nie są w stanie. Partia rządząca chciałaby dalej żerować na państwie, toteż apeluje o nieprzeprowadzanie nowych wyborów, proponując rząd szerokiej koalicji albo nawet gabinet „niezależnych ekspertów”. Opozycja, której też spieszno do władzy, nie chce o tym słyszeć. A prezydent Klaus Iohannis kieruje do manifestantów ciepłe słowa i domaga się, by partie przedstawiły mu szczegółowy plan działania na kilka tygodni z góry. W końcu w 2014 r. został wybrany na prezydenta, bo wyborcy bardzo chcieli uwierzyć, że polityk pochodzący z rodziny Niemców siedmiogrodzkich, doświadczony samorządowiec, przynajmniej zapoczątkuje wielkie uzdrowienie życia publicznego. W interesie prezydenta jest, by związane z nim nadzieje umarły jak najpóźniej, koniecznie już po tym, gdy na zaufaniu, jakie zdobył, skorzysta jego polityczne zaplecze. Są nim centroprawicowe Partia Narodowych Liberałów i Partia Demokratyczno-Liberalna – najwięksi konkurenci rządzących socjaldemokratów.
Na razie szansę na utrzymanie się przy władzy ciągle ma Partia Socjaldemokratyczna. 45 dni na sformowanie rządu dostał p.o. premiera Sorin Cimpeanu, dotąd minister edukacji i nauki. Z jego nazwiskiem głośne afery korupcyjne dotąd się nie wiążą, trudno jednak w mało dotąd znanym profesorze rolnictwa upatrywać męża opatrznościowego, na którego czeka bukareszteńska ulica. Cimpeanu to człowiek z bliskiego otoczenia Ponty, autor regulacji umożliwiających rezygnację ze stopnia doktora – wymyślonych po to, by premier-plagiator uniknął nieprzyjemności związanych z nagłośnieniem okoliczności powstania jego „dorobku”. Teraz zapewne też będzie starał się zrobić wszystko, by Partia Socjaldemokratyczna uniknęła strawienia przez pożar w Colectivie. Jeśli mu się nie powiedzie, prezydent Iohannis (który tylko na to czeka) postara się, by swoją szansę dostała centroprawica. Kiedy prawdziwą szansę dostanie Rumunia, nie wiadomo.
[crp]