Site icon Portal informacyjny STRAJK

Russiagate wyzionęło ostatniego ducha

Źródło: Twitter

W cieniu pandemii i wywołanych przez nią zawirowań zgasło ostatnie bodaj światełko jednej z najbardziej obłędnych teorii spiskowych mijającego politycznego sezonu.

Bajka o złym i przebiegłym Putinie, który wybrał Amerykanom Donalda Trumpa na prezydenta żyła raptem nieco ponad trzy lata, jakże intensywnie i spektakularnie. W tym czasie kształtowała najważniejsze dyskursy i narracje medialne od 2016 roku po dziś dzień. Dla ludzi przytomnych pozostanie jednym z najważniejszych symboli globalnego upadku dziennikarstwa, dyplomacji i kultury politycznej. Z pewnością nie zabraknie jednak obłąkanych aktywistów, polityków i komentatorów, afiliowanych przy każdej ze stron barykady, którzy nawet po pogrzebie tego patologicznego nieporozumienia, wciąż będą czynili zeń punkt odniesienia. Zobaczycie. Tak to już jest z teoriami spiskowymi – trudno odchodzą.

Jak dętą jest afera zwana Russiagate, powinna zasadniczo zrozumieć każda osoba, która pretenduje do choćby ostrożnej obserwacji najważniejszych procesów politycznych na świecie w ostatnim roku. Wówczas bowiem zakończyło się śledztwo prowadzone przez specjalnego prokuratora Roberta Muellera (ongiś szefa FBI, który aktywnie upowszechniał kłamstwo o rzekomej obecności broni masowego rażenia w Iraku). Po dwóch latach dochodzenia góra urodziła mysz. Nie udało się – mimo wielkich chęci i pełnej współpracy liberalnego kartelu w mediach i służbach – ujawnić choćby cienia prawdziwego dowodu świadomej putinowsko-trumpowskiej zmowy.

Wobec takich okoliczności wydawało się, że latem 2019 roku, tudzież najpóźniej jesienią, pojawią się pierwsze symptomy opamiętania. Nic takiego jednak nie zaszło. Russiagate okazała się teorią spiskową, która tak mocno chwyciła serca i umysły, że jej wyznawcy, tuż po końcowym raporcie prokuratora Muellera, natychmiast uruchomili myślenie magiczne i po prostu zaczęli ignorować fakty. Niemniej teraz, ostatni iluzoryczny punkt zaczepienia, właśnie się roztapia.

Chodzi o fundamentalne dla Russiagate założenie, jakoby na krótko przed minionymi wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych rosyjski wywiad włamał się na serwery Partii Demokratycznej i przekazał Julianowi Assange’owi e-maile, które ten opublikował na WikiLeaks i tym sposobem pomógł Putinowi wybrać Amerykanom Trumpa na prezydenta. Twierdzenie takie już w pierwszym czytaniu wydać się musi zgoła niemądre, jednak można by nawet uznać to za coś więcej niż przypadkową bzdurę skleconą na kolanie, by jakoś wytłumaczyć porażkę Hillary Clinton, gdyby jakaś służba przeprowadziła w tej sprawie śledztwo.

Tak się jednak nie stało. Agenci Federalnego Biura Śledczego nawet próbowali przystąpić do dochodzenia i zabezpieczyć serwery, na które ponoć się włamano, ale wierchuszka Partii Demokratycznej im podziękowała, a oni byli na tyle uprzejmi, że nie chcieli przeszkadzać. Naprawdę tak było! Krajowy Komitet Partii Demokratycznej (DNC) po prostu odesłał panów agentów i wyjaśnił, że sam sobie zrobi śledztwo.

Wówczas na scenę rzeźbionego dopiero u zarania Russiagate wkracza Crowdstrike. Prywatne przedsiębiorstwo, któremu DNC zleciło przeprowadzenie śledztwa w sprawie domniemanego hackingu. Jak powszechnie wiadomo – nasz klient, nasz pan; zwłaszcza w kraju tak zaawansowanego kapitalizmu jak Stany Zjednoczone właśnie. Zatem wynik tego “śledztwa” ukazał mroczne konspiracyjne powiązania pomiędzy Kremlem, Donaldem Trumpem i WikiLeaks. Tak położono kamień węgielny tej bujdy, która urosła w USA do rangi kultu.

A teraz niespodzianka. Otóż Crowdstrike właśnie wycofał się ze swoich stanowczych ongiś twierdzeń – tak wynika z najnowszych reakcji PR-owców tej firmy. Gdyby nie koronawirus mielibyśmy teraz festiwal szoku, lęku, depresji i wyparcia; albo totalnego zamilczenia.

Trudno się dziwić, że na swoich śledczych DNC obrała właśnie to przedsiębiorstwo. Jest ono bowiem związane z ukraińskim miliarderem Wiktorem Pińczukiem, ważną postacią w klanie Clintonów i długoletnim, regularnym oraz niezwykle hojnym darczyńcą ich fundacji. Wiadomo także, iż firma ta jest związana z Radą Atlantycką, Atlantic Council (NATO-wska przybudówka pozarządowa służąca oficjalnie jako tzw. think tank) oraz jednym ze spiritus movens Russiagate – pułkownikiem-generałem Jamesem Clapperem; byłym Dyrektorem Wywiadu Narodowego (najwyższe stanowisko w amerykańskich strukturach wywiadowczych).

Pińczuk zasiada w Międzynarodowej Radzie Eksperckiej (International Advisory Board, IAB) Rady Atlantyckiej. Domniemywać można, iż jego rolą jest prowadzenie lub pilnowanie powiązań z częścią ukraińskiej oligarchii poprzez inicjatywę Ukraina w Europie. Jej celem jest “ożywienie międzynarodowego poparcia dla niepodległej Ukrainy, zabezpieczenia jej granic i stworzenia przestrzeni dla ludzi, którzy chcą budować własną przyszłość” – to i wiele podobnych kwiatków można przeczytać na stronie Fundacji Wiktora Pińczuka. W IAB zasiada także wspomniany James Clapper, bezpieczniak numer jeden USA za rządów Baracka Obamy. To nie koniec. Głównym technologiem (Chief Technology Officer) firmy Crowdstrike, która “przeprowadziła śledztwo” i “ujawniła rosyjski hacking” jest niejaki Dmitri Ałperowicz; jest on także właścicielem tego przedsiębiorstwa. To jednak nie są jego jedyne funkcje. Oprócz tego jest również jednym z naczelnych ekspertów Rady Atlantyckiej do spraw cyberbezpieczeństwa (senior fellow in cybersecurity). Na marginesie wypada dodać, że w 2015 roku Google zainwestował w Crowdstrike 100 milionów dolarów, to jednak temat na osobny artykuł.

Opowieść Crowdstrike na temat rzekomego włamania dokonanego przez Rosjan na serwery DNC od początku była cokolwiek dziurawa. Słowo “opowieść” jest tu wcale na miejscu, gdyż firma ta nigdy nie opublikowała żadnego finalnego raportu ze swojego “śledztwa”. Po prostu wypuściła w przestrzeń publiczną jakiś zbiór twierdzeń, który potem rozdmuchał demokratyczny establishment w USA.

Brak dowodów na rzekomy rosyjski udział w równie rzekomym hackingu legł u podstaw ważnego epizodu procesu Rogera Stone’a, amerykańskiego prawicowego lobbysty i politycznego grandziarza związanego ostatnio z obozem Donalda Trumpa. Odsiaduje on obecnie wyrok 40 miesięcy więzienia za utrudnianie śledztwa prokuratora Muellera. Podczas procesu żądał on między innymi ujawnienia dowodów popierających tezę o rosyjskim włamaniu na serwery DNC; jego prawnicy uzasadniali, iż wobec ich braku sprawa, którą mu założono jest bezprzedmiotowa. Proces Stone’a to także wątek zasługujący na osobną analizę. W tym miejscu dość powiedzieć, że sąd nie przychylił się do tego wniosku, a twierdzenia Crowdstrike’u pozostały tylko tezami.

Doszło do kompromitującej sytuacji, gdyż okazało się, że dowodów nie ma i być nie może, albowiem ani ekipa prokuratora Muellera, ani nawet FBI nie tylko nie mieli rzekomo zhakowanych serwerów w ręku, ale nawet koło nich nie stali. Tymczasem dźwignią oskarżenia wobec Stone’a były przeszukania, dla których podstawą były właśnie twierdzenia o rosyjskim włamaniu. Wówczas okazało się także, że CrowdStikre przekazał rządowi USA “wnioski ze śledztwa” w postaci “trzech projektów raportu”, na dodatek dokumenty te były pełne różnych nieścisłości i zostały poddane osobliwej redakcji; Departament Sprawiedliwości nigdy nie otrzymał ich niezredagowanej wersji.

To jednak tylko część problemu. Kolejny poważny kłopot to technologia. Głos zabrał bowiem również jeden z byłych naczelnych ekspertów Narodowej Agencji Wywiadu (National Security Agency, NSA) Stanów Zjednoczonych William Binney, znany sygnalista, represjonowany USA jeszcze przed 2010 rokiem. W wywiadzie, który przeprowadził z nim znany amerykański dziennikarz Jordan Chariton w swoim autorskim politycznym talk show Status Coup, wyjaśnił on, że jakikolwiek hacking bez wiedzy NSA nie jest możliwy.

Gdyby faktycznie doszło do jakiegokolwiek włamania, na jakikolwiek serwer znajdujący się na terytorium Stanów Zjednoczonych służba ta, przy obecnym stopniu inwigilacji sieci, wiedziałaby o nim absolutnie wszystko. Mało tego, ujawnione metadane transferu plików wyraźnie wskazują, że dane z serwerów DNC nie mogły być przekazywane przez internet, gdyż żadne łącze, w żadnym miejscu na świecie nie osiąga prędkości jaka byłaby wymagana, aby w podanym czasie przesłać ilość materiału, która została rzekomo wykradziona przez Rosjan. Według Binney’a szybkość transferu danych wskazuje, iż dane zostały pobrane na zewnętrzny dysk, prawdopodobnie pendrive. Innymi słowy inkryminowane e-maile zostały wykradzione bezpośrednio, lokalnie z urządzenia, nie zaś “ściągnięte” przez internet.

Kolejnym gwoździem do trumny narracji wymyślonej przez Crowdstrike były komentarze znanego amerykańskiego dziennikarza i cybereksperta Yacova Appelbauma. W styczniu ubiegłego roku opublikował on bardzo obszerną i szczegółową analizę tez stawianych przez Crowdstrike i postępowania FBI w tej sprawie. Ujawnione przez niego fakty dodały całej aferze Russiagate dodatkowo groteskowego charakteru. Z jednej strony Crowdstrike wskazywał, iż całą operację przygotował bardzo dobrze wyszkolony oddział rosyjskiego wywiadu wojskowego (GRU), z drugiej zaś twierdził, że główny sprawca – haker o pseudonimie Guccifer 2.0 – skonfigurował swoje służbowe (czyli szpiegowskie) konto wprowadzając tam nazwę użytkownika Феликс Эдмундович, czyli Feliks Dzierżyński – założyciel radzieckiej tajnej policji. Jak tłumaczy Appelbaum, jest to kompletny absurd. “Urządzenia i konta używane w operacjach ofensywnych w cyberprzestrzeni używają losowych nazw, aby zminimalizować możliwość ich ewentualnej identyfikacji”; jest to kwestia na tyle standardowa, że doprawdy jakimś gargantuicznym nieporozumieniem byłoby oskarżać o taką amatorszczyznę speców z GRU.

O Guccifer 2.0 usłyszeć można było jeszcze przed wyborami w 2016 roku. Wówczas bowiem Lorenzo Franceschi-Bicchierai z Vice Motherboard opublikował tekst, o którym twierdzi, iż jest to wywiad z osobą, która się jako ów przedstawiała. Hacker ten miał się przedstawić jako Rumun, a jego słaba znajomość jego rzekomo ojczystego języka posłużyła później do zbudowania narracji jakoby był on w rzeczywistości Rosjaninem, który przez kontakt z amerykańską prasą chciał jakoby zdjąć z Rosji podejrzenia. Jest to doprawdy tak niewiarygodnie głupia konstrukcja, że śmiech pusty bierze każdego człowieka o minimum rozeznania i przytomności umysłu; nie potrzeba do tego cyber-ekspertów. Jest to narracja karkołomna. Z opowieści tej wynika, że najlepsi rosyjscy spec-bezpieczniacy nie tylko nie przestrzegają podstawowych procedur, ale także podstawiają amerykańskim mediom słabo przygotowanych fejkowych Rumunów, żeby osiągnąć jakieś własne cele propagandowe. Trudno o konstrukcję bardziej spiralnie kuriozalną.

Na koniec tej sagi porażki logiki, o krytycznym myśleniu nie wspominając, dodać należy, że Julian Assange, założyciel WikiLeaks i najbardziej prześladowany dziennikarz i wydawca w nowożytnej historii, którego czekać może ekstradycja do USA i blisko 200-letni wyrok więzienia, wielokrotnie publicznie wyjaśniał, iż e-maile wykradzione z serwerów DNC nie zostały mu przekazane przez służby żadnego państwa, ani przez żadnego Rosjanina, czy osobę związaną jakkolwiek z tym krajem. Gdyby specjalny prokurator Robert Mueller naprawdę chciał szybko i skutecznie przeprowadzić śledztwo w sprawie Russiagate, pojechałby jeszcze w 2017 roku do Londynu i przesłuchał Juliana Assange’a, gdy ten jeszcze chronił się w ambasadzie Ekwadoru przed brytyjskimi władzami, które łamiąc wszelkie międzynarodowe konwencje odmówiły uznania udzielonego mu azylu. Oczywiście nigdy do tego nie doszło, gdyż cała mało misterna architektura rusofobicznego agit-propu runęłaby wówczas niczym domek z kart.

Crowdstrike – jak się okazuje – podjął teraz kroki, by w tym całym galimatiasie manipulacji, propagandy i zwyczajnych kłamstw, jakoś uratować twarz. Zwłaszcza, że prokurator generalny William Barr wcale aktywnie – co było do przewidzenia i co było przepowiadane wobec kompletnego fiaska śledztwa Muellera – zabrał się za wyjaśnianie genezy Russiagate. Prace te zwolniły nieco w związku z inną aferą – rzekomego samobójstwa Jeffrey’a Epsteina, luksusowego alfonsa dla światowej śmietanki; a teraz z powodu koronawirusa. W pewnym momencie jednak znów ruszą pełną parą.

Tymczasem zaszła osobliwa okoliczność, laboratoryjny przykład zasady ujętej w polskiej mądrości ludowej – uderz w stół, a nożyce się odezwą.

Otóż libertariański portal Personal Liberty wyświetlił na swojej stronie opublikowany pierwotnie, jeszcze w lutym, w Los Angeles Times materiał pt. Dlaczego Trumpowi widzi się nominacja Sandersa w prawyborach. “Przedruk” ten zawierał jednak uwagi i komentarze redakcyjne. W tekście znajduje się zwyczajowe dla amerykańskich (i nie tylko) liberalnych mediów twierdzenie: “według amerykańskich służb i organów ścigania rosyjscy agenci wywiadu wykradli tysiące e-maili stanowiących wewnętrzną komunikację [Demokratów – przyp. red.] aby zwiększyć szanse Trumpa [w wyborach prezydenckich w 2016 roku – przyp. red.]”.

Uwagi redaktorów Personal Liberty były następujące.

“Jest to fake news. Często wprawdzie powtarzany przez propagandystów w starych, korporacyjnych, masowych mediach. Nie ma jednak żadnych dowodów na to, że e-maile te zostały wykradzione i udostępnione przez ‘agentów rosyjskiego wywiadu’. E-maile opublikował portal WikiLeaks oraz jakaś bliżej niezidentyfikowana osoba o pseudonimie Guccifer 2.0. WikiLeaks zaprzecza jakoby uzyskało te dane od Rosjan, zaś z niektórych wypowiedzi Assange’a można wnioskować, że źródłem przecieku był nieżyjący już funkcjonariusz DNC Seth Rich. FBI nie dopuszczono do serwerów, a wniosek jakoby e-maile te zostały wykradzione przez ‘agentów rosyjskiego wywiadu’ to tylko twierdzenia firmy Crowdstrike, działającej na usługach DNC. Jest ona powiązana z ukraińskimi oligarchami i Radą Stosunków Międzynarodowych” – napisał redaktor podpisujący się jako BL.

I nie byłoby w tym niczego wartego uwagi, gdyby nie niespodziewany odzew na te redaktorskie didaskalia. Otóż dziennikarze Personal Liberty otrzymali wiadomość do firmy PR Goldin, a konkretnie od Johna Eddy’ego, wiceprezesa. W korespondencji skarży się on na supozycje powiązań z ukraińskimi oligarchami i wnosi o sprostowanie, ale też w bardzo osobliwy sposób opisuje swoje działania.

“Założyciele Crowdstrike nie mają żadnych powiązań z Ukrainą. Firma ta dostarczyła też FBI wszelkie dowody i analizy kryminalistyczne, o które została poproszona, a wnioski które przedstawiła zostały przyjęte przez amerykańskie służby. Ponadto DNC zatrudniło Crowdstrike celem zbadania podejrzeń co do naruszenia bezpieczeństwa jej serwerów i firma ta nie prowadziła żadnych dochodzeń w sprawie ujawnienia informacji z nich pochodzącej” (“Crowdstrike was hired by the DNC to respond to the suspected breach of its servers, and did not do any investigations around the release of the information”).

Pomijając fakt, iż logika tak nie działa i nie można stwierdzić, że X ma rację dlatego, że Y powziął od niego informację i nie zweryfikowawszy jej ogłosił, że jest ona prawdziwa, w oczy kole stwierdzenie, iż Crowdstrike nie ma zielonego pojęcia o tym, co stało się z informacjami pozyskanymi z serwerów, które badał. Albo jest to dowodny przykład na słuszność innej polskiej ludowej mądrości “z obfitości serca usta mówią”, albo pierwszy sygnał, iż Crowdstrike zechce się rakiem wycofać z tego humbugu jakim jest, a właściwie było, Russiagate. Albo i jedno i drugie.

Exit mobile version