Słowami pełnymi świętego oburzenia zareagował Mateusz Morawiecki na słowa przewodniczącego ZNP Sławomira Broniarza, który przypomniał, że to od nauczycieli zależy, czy uczniowie otrzymają oceny końcowe i promocje do następnej klasy – a więc gdyby nauczyciele postanowili strajkować naprawdę ostro, mają w ręku broń masowego rażenia. „Szantaż emocjonalny”, „groźby pod adresem rodziców i uczniów”, „nikt nie powinien tak mówić” – moralizatorstwu, jak to często na prawicy bywa, nie było końca. Tylko że akurat premier Morawiecki jest jedną z ostatnich osób, która ma prawo pouczać pracowników oświaty, jak wolno im korzystać z prawa do legalnego strajku. Jeśli w oświacie się gotuje, to za sprawą utrzymywanej przez niego na stanowisku minister Anny Zalewskiej i jego samego.
Całymi latami polscy nauczyciele zarabiali fatalnie na tle swoich zagranicznych kolegów – nie tylko zachodnich. Przez dekady ich pensje odstawały od zarobków, jakie osiąga się w innych profesjach, gdzie wyższe wykształcenie to warunek wyjściowy. Ciągle są wyraźnie niższe od średniej krajowej. Dlaczego? Głównie dlatego, że przez te same dekady nauczyciele wierzyli, że kasa to nie wszystko i akurat im o podwyżki walczyć nie wypada. Bo dobro dzieci, bo odpowiedzialność, bo to nie jest zwykła praca, tylko misja i pasja, którą się realizuje w poczuciu, że płynąca z niej satysfakcja jest cenniejsza niż każde pieniądze. Jeśli więc już czasem nie wytrzymywali ze świadomością, że młody nauczyciel nie jest w stanie utrzymać się ze swojej pensji, za to media, gdy nie mają o czym pisać, zawsze mogą powyżywać się na „nierobach, co tak krótko pracują”, to ledwie symbolicznie przypominali o swoim istnieniu. Pamiętacie ich jednodniowe strajki i demonstracje przed MEN? No właśnie.
Długo tak było również za rządów Anny Zalewskiej, minister, która w manipulowaniu i pogardliwym traktowaniu oświatowego środowiska pobiła wszelkie rekordy, chociaż konkurentki (poprzedniczki) miała naprawdę mocne. Nawet po deformie oświaty, po doprowadzeniu do sytuacji, w której nauczyciele kursują po kilku placówkach, żeby uskładać cały etat, nawet po wydłużeniu przez MEN ścieżki awansu zawodowego, od stopnia którego zależy wysokość pensji, nawet po skasowaniu dodatków mieszkaniowych, z których korzystało 186 tys. pedagogów na wsiach i w miasteczkach – Związek Nauczycielstwa Polskiego nadal chciał rozmawiać, dyskutować, zapraszał do rozmowy. Tak, panie premierze, pana też. I to nie jeden raz. Przyszedł pan, przecież szło o dobro polskich dzieci, na którym podobno rządowi tak zależy?
Oczywiście rozumiemy – łatwiej jest występować na konwencjach i opowiadać, że rząd ma pieniądze na wszystko. Tylko że ten, kto sieje wiatr, zbiera burzę – naprawdę trudno się dziwić nauczycielom, że kiedy usłyszeli coś podobnego po tym, gdy przekonywano ich, że pieniędzy nie ma, to postanowili w końcu wstać z kolan. Naprawdę, nie tak, jak „wstaje” rząd. Serio, sądziliście w tym rządzie, że ludzie w nieskończoność zdzierżą rozwalanie ich miejsc pracy przy akompaniamencie fałszywych uśmiechów minister Zalewskiej i jej zmanipulowanych statystyk? Okraszone „dobrymi radami”, by zdobyć podwyżkę, starając się o dziecko i 500+? Jeśli tak, to znaczy, panie premierze, że wiele się pan nie zmienił od czasu, gdy w Sowie i Przyjaciołach mówił pan, że ludzie są tacy głupi, skoro biorą kredyty w pana banku.
Lepiej niech więcej już pan nie mówi nic. Chyba że „Przyjmę zaproszenie ZNP na rozmowy w sprawie systemu szkolnego i nauczycielskich wynagrodzeń”. Tak, mimo wszystko dzisiaj zaproszono pana znowu. Do dnia strajku jest jeszcze trochę czasu. Jeszcze można chociaż spróbować coś naprawić. Spróbuje pan, czy to za trudne w porównaniu z moralizowaniem i opowiadaniem frazesów?