Internauto, zastanów się, zanim udostępnisz. Urząd Skarbowy nie musi widzieć o tym, że jeździsz nową beemwicą, a przyszły szef – kiedy myjesz zęby.
Facebook, Foursquare, Instagram – to platformy społecznościowe znane zdecydowanej większości internautów i przez nich oblegane. Wprawdzie po doniesieniach Edwarda Snowdena część osób zweryfikowała swoje obyczaje co do publikacji, w obawie, by Wielki Brat z USA lub UK nie czytał naszych listów i nie oglądał zdjęć babci Euzebii w samych pończochach – lecz nie wszyscy potraktowali „Snowden Gate” poważnie.
Tymczasem bagatelizowanie jej to poważny błąd. Tłumaczenie, że żaden agent Smith z Waszyngtonu po obejrzeniu fotek babci nie naśle na nas drona z rakietami ma oczywiście pewną dozę słuszności. Co w takim razie realnie zagraża internautom? Kto pozyskuje od nas dane?
Użytkownicy Facebooka, Instagrama itd. chętnie chwalą się osobistymi zdjęciami psów, kotów, domów, babć, zachodzącego księżyca, żarcia zamówionego w knajpie, ba – fotografują nawet dokumenty tożsamości i karty płatnicze (zainteresowanym służę konkretami). Z informacji na nasz temat, powszechnie dostępnych w internecie, z pewnością może skorzystać (poza różnej maści naciągaczami) np. Urząd Skarbowy, nasz dotychczasowy lub przyszły pracodawca, czy też Zakład Ubezpieczeń Społecznych.
Pracownicy skarbówki wyrywkowo sprawdzają prawdziwy stan posiadania podatników również za pośrednictwem internetu. Jeżeli podatnik fotografuje się na tle nowego samochodu bądź domu, a nie wpłynęło zgłoszenie o nabyciu takiej rzeczy, podatnik wkrótce może spodziewać się bliższego kontaktu z organem podatkowym. Groźne może okazać się też chwalenie prezentami, zwłaszcza przez małolatów („Mój chrzestny to jest gość – kupił mi na komunię sprzęt z kartą graficzną Ultra Mocarz za 4 tysie”). Respekt wśród znajomych rośnie, fama w szkole również. Niestety, dla US nie ma znaczenia nasza fama – po terminie składania zeznań podatkowych dostaniemy wezwanie do zapłaty zaległego podatku, plus kary. I nie ma tu znaczenia, że mamy 9 lat i jeszcze nie pracujemy (zapłacą rodzice).
Jeżeli mamy spore grono znajomych, które nas obdarowują z każdej możliwej okazji, a nasza psychika wymaga ciągłego podbudowywania ego za pomocą przechwałek w internecie – na sto procent grozi nam kontrola skarbowa. Trzeba wtedy odpowiadać na wiele niewygodnych i trudnych pytań. Jeszcze gorzej, jeżeli pracując „na czarno”, kupimy sobie jakieś dobra i je obfotografujemy na portalu społecznościowym. Pamiętać należy, że od nieujawnionych źródeł dochodu podatek wynosi aż 75 proc.
Innym rodzajem konsekwencji, na jaki narażamy się, publikując zdjęcia, komentarze i informacje na nasz temat, jest reakcja naszego pracodawcy. Oczywiście niektórzy się tym absolutnie nie przejmują (vide kontrowersyjne wypowiedzi polityków), jednak, jeżeli nasze publikacje nie licują z dobrym imieniem zakładu pracy… wówczas naruszymy uczucia przełożonych – w najlepszym razie.
Od kilku lat obserwowanie potencjalnych przyszłych pracowników i wywiad internetowy na ich temat, to wśród pracodawców stały trend. Jednak przegięcia w drugą stronę również nie są wskazane. Nikt nie ufa kandydatowi, który nie istnieje w sieci, a jedyne co można znaleźć w wyszukiwarce to jego adres e-mail. Mało tego, niektórzy szefowie wszystkich szefów stawiają wręcz tezę, że brak konta na Facebooku to symptom niebezpieczny i desocjalizujący, będący oznaką psychopatii (za przykład przytacza się seryjnych morderców, którzy nie mieli konta na najpopularniejszym portalu społecznościowym – nie miał go bowiem ani sprawca masakry w amerykańskim kinie James Holmes, ani też Norweg Anders Breivik).
Niezdrową czkawką naszego ekshibicjonizmu może odbić się próba ubezpieczenia na życie. Zakład ubezpieczeń z pewnością sprawdzi, czy latamy na motolotni, skaczemy na bungie, nurkujemy etc. Jeżeli mamy takie hobby i nie chcemy płacić wysokich składek – lepiej skasujmy malownicze zdjęcia z wycieczek speleologicznych.
O ile w przytoczonych powyżej przypadkach mowa o ludziach dorosłych, ponoszących konsekwencje własnego narcyzmu – jeszcze gorzej jest z prezentowaniem online wizerunków dzieci. Całkiem realnym jest, że uwiecznione na zdjęciach niemowlaki czy przedszkolaki, których wizerunkiem pochwalili się w sieci rodzice, będą musiały zmierzyć się kiedyś z niemiłymi lub wprawiającymi w zakłopotanie komentarzami. Wiele osób zapewne pamięta, co czuły, kiedy ich rodzice pokazywali ciotkom, wujkom a nawet ich koleżankom i kolegom albumy ze zdjęciami wcześniejszych stadiów rozwoju. Zażenowanie, ambaras i wysłuchiwanie uwag „ale słodziuchny bobas! Ale miałeś miałaś krzywe nogi/zęby”.
W jak trudnej sytuacji stawiać będziemy nasze dzieci, jeżeli ich wizerunek udostępnimy rzeszom ludzi? Czy zdajemy sobie sprawę z tego, że rówieśnicy naszej pociechy mogą urządzić festiwal nienawiści godny Orwellowskiego „Roku 1984”? O wystawianiu na żer internetowym pedofilom nie trzeba nawet wspominać w osobnym akapicie.
Wszelka myśl, mowa i uczynek wrzucone do internetu – pozostają tam na zawsze. Dlatego w tym obszarze godniejsze polecenia jest zaniedbanie. Tym bardziej, że podsumowanie naszego wirtualnego życia zaczyna zależeć od algorytmów komputerowych, a te nie posiadają intuicji – przez co możemy stracić pracę, dostać wezwanie do zapłaty, czy też nigdy nie otrzymać wizy do USA.