Najpierw wywiad prezydenta Bidena i twierdząca odpowiedź na pytanie, czy uważa prezydenta Putina za mordercę, potem odwołanie ambasadora Rosji z Waszyngtonu na „konsultacje”.
Tak źle nie było od dawna. Potwierdziła to rzecznik prasowa MSZ Rosji, Maria Zacharowa, która stwierdziła w wypowiedzi dla rosyjskich mediów, że „nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek wzywano posła Rosji w USA „na konsultacje”. MSZ Rosji nie poczekało nawet do choćby symbolicznych 100 dni pracy amerykańskiego prezydenta, by mieć jakiś normalny pretekst do odwołania ambasadora, lecz uczyniło to w trybie nagłym, nieledwie z dnia na dzień.
Joe Biden w swoim wywiadzie dla telewizji ABC oświadczył, że Putin musi ponieść konsekwencje za próby ingerencji w wybory prezydenckie w USA. Tym razem jednak nie chodziło o wybory poprzednie, w których wygrał Trump lecz ostatnie, w których Trump przegrał. Niezawodny amerykański wywiad opublikował raport, w którym potwierdza tezy nowego prezydenta i konstatuje, że „Putin albo nadzorował, albo przynajmniej zatwierdził próby zmanipulowania kampanii w USA na korzyść Trumpa”.
Poza tym oczywiście raport ogłosił, że dość dobrze udokumentowane zarzuty korupcyjne dotyczące działalności syna Bidena na Ukrainie są również próba „oczerniania Bidenów” oraz „dyskredytacji” syna prezydenta.
We wspomnianym wywiadzie Biden dodał też, że nie sądzi, by prezydent Putin „miał duszę”, co w stosunku do przeżywającej fale demonstracyjnej religijności Rosji brzmi szczególnie obraźliwie.
Wezwanie ambasadora na konsultacje niektórzy obserwatorzy wiążą z napiętą sytuacją na granicy między Ukrainą a separatystami na wschodzie kraju. Może ona, jak uważa część ekspertów, pójść według scenariusza gruzińskiego z 2008 roku, czyli bezpośredniego konfliktu zbrojnego z udziałem armii rosyjskiej.