O masakrze w synajskim meczecie sprzed kilku dni (ponad 300 zabitych) łatwo zapomnieć, ale być może niektórzy pamiętają dwie kulki na sznurku nazywane u nas tik-tak lub klik-klak, którymi dzieci stukały kiedyś jak szalone? To powinno wystarczyć, by zrozumieć sytuację w Egipcie.
W połowie listopada, na niecałe dwa tygodnie przed masakrą na północnym Synaju, marszałek i prezydent Egiptu Abd al-Fattah as-Sisi rozkazał wprowadzenie zakazu sprzedaży i publicznego bawienia się kulkami klik-klak na terytorium całego kraju. Aresztowano 41 właścicieli hurtowni, którzy o jeden dzień spóźnili się z wycofaniem ich ze sprzedaży, a dyrekcje szkół wszystkich poziomów zostały zobowiązane do konfiskaty zabawki, gdyby jacyś uczniowie odważyli się jeszcze nią bawić. Powodem była jej prześmiewcza nazwa nadana przez ludzi: „jaja as-Sisiego”. Egipt jest absolutną dyktaturą, nie ma żartów.
Minęły już trzy lata, odkąd as-Sisi został prezydentem swego 80-milionowego kraju. W wyborach sterowanych przez wojsko dostał prawie 97 proc. głosów, ale jeśli nawet uznać ten wynik za prawdopodobny, to taka popularność jest już historią. Marszałek ze swym nieco operetkowym otoczeniem sięgnął po władzę w wyniku zamachu stanu. Obalił jedynego cywila, który wygrał jedyne wolne i prawidłowe wybory w historii Egiptu, Muhammada Mursiego, by wreszcie pokazać, jakie ma jaja: obiecał, że „żelazna ręka” armii zniszczy rebelię na Synaju w miesiąc. Ale wtedy to ona się dopiero tak naprawdę narodziła.
Po zamachu w sufickim meczecie 24 listopada as-Sisi mówił o „brutalnej odpowiedzi”, jakiej wojsko miało udzielić zamachowcom. Użył już jednak tylu kwiecistych określeń na swoje nieudane działania, że mało kto mu wierzy. Jego polityka popierana przez Zachód, wprost przeciwnie, przyczynia się do utrwalenia terroryzmu w Egipcie.
Krew na ścianach
Północny Synaj to pustynna prowincja obejmująca połowę półwyspu, mniej więcej wielkości województwa lubelskiego, tyle, że mieszkańców jest tam 5 razy mniej, nieco ponad 400 tys. Według źródeł egipskich terrorystów islamskich jest tam najwyżej 2 tys., według innych nawet 5 tys., a jednak półmilionowa armia egipska od lat nie jest w stanie ich pokonać, mimo najlepszego amerykańskiego sprzętu. Porażkę as-Sisiego ilustrują czarno-białe filmiki z bojowych samolotów pokazywane w telewizji niemal jako zwycięstwo. Widać, jak bomby lub rakiety trafiają w jakiś synajski budynek czy pojazd, ale to niczego nie zmienia.
Ci, którzy dokonali piątkowej rzezi w meczecie w Bir al-Abid, niedaleko stolicy północnego Synaju Al-Arisz, byli skutecznie zorganizowani, co świadczy o ich coraz lepszym wytrenowaniu i determinacji. Do zalania krwią sufickiego meczetu i zabicia dziesiątków dzieci razem z rodzicami, nie wystarczyła bomba o olbrzymiej mocy. Budynek został otoczony przez ok. 30-osobowy oddział, który zatarasował wyjazd z terenu świątyni i otworzył ogień do uciekających. Nikt na razie nie przyznał się do tego horroru, ale Państwo Islamskie jest pierwsze na liście podejrzanych. Tak czy inaczej, to, co dzieje się na Synaju, rozgrywa się w trójkącie regionalnych sojuszników amerykańskich: Egipt-Izrael-Arabia Saudyjska.
Ziemia niczyja
Synaj jest półwyspem z biblijną historią, ale tyle razy przechodził z rąk do rąk, że nie ma czego zazdrościć. Owszem, również Polacy jeżdżą na Synaj południowy, żeby w tamtejszych kurortach nad Morzem Czerwonym spędzać wakacje. Szarm el-Szejk to zbudowana od zera jedna z witryn egipskiej turystyki, tu odbywają się międzynarodowe szczyty, ale owe kurorty to jednak enklawy. Państwo egipskie, które ostatnio utraciło półwysep w 1967 r. w wyniku tzw. wojny sześciodniowej, by go odzyskać w 1982 r. po zawarciu pokoju z Izraelem, nie ma nad nim pełnej suwerenności. W myśl układu z Camp David (1979 r.) musi pytać o zgodę Izrael jeśli zechce tam wprowadzać wojsko, cięższą broń, czy latać. Dostaje za to miliardy dolarów ze Stanów Zjednoczonych, które idą w większości na armię.
W każdym razie nigdy nie szły na rozwój północnego Synaju, w rezultacie czego trudno nazwać go inaczej, jak martwą strefą buforową. Infrastruktura tam jest mniej niż minimalna, szkół i szpitali brak, a słaba policja z administracją mają zdecydowanie mniejszą władzę niż miejscowe beduińskie klany i grupy Egipcjan zza Kanału Sueskiego, które znalazły tu idealne miejsce do spokojnego robienia interesów przez izraelską granicę. Kiedyś to był zwykły przemyt towarowy we współpracy z izraelską mafią: afrykańskie diamenty, narkotyki. Potem, kiedy Izrael zaangażował się w rozpad Sudanu, w konflikt w Darfurze i wojnę w celu ustanowienia Sudanu Południowego, zaczęli stamtąd napływać uchodźcy/migranci, do których dołączyli wkrótce Erytrejczycy. Izrael wydawał im się najkrótszą drogą na Zachód. Synaj miał być ułatwieniem.
Części na sprzedaż
Kilka beduińskich klanów zajęło się ich przemytem przez granicę za tysiąc do 5 tys. dolarów od osoby, aż premier Netanjahu kazał zbudować na pustyni podwójny płot wzdłuż granicy z Egiptem, co skomplikowało interes. Wówczas na północny Synaj zaczęli napływać z doliny Nilu Egipcjanie, którzy „usprawnili branżę”. Więzili przybyłych migrantów i torturowali, domagając się od ich rodzin w Sudanie i Erytrei od 20 do 50 tys. dolarów za uwolnienie. Rodziny musiały sprzedawać domy, zadłużały się, bo alternatywą była śmierć. Strumień migrantów zaczął niknąć. No to zaczęto porywać ludzi z obozów dla uchodźców w Sudanie i z braku możliwości zdobycia okupu przemycano ich do Izraela „w częściach”, znowu w zmowie z tamtejszą mafią.
Sprzedaż organów ludzkich bardzo dobrze prosperowała. Wzdłuż granicy znaleziono na początku tego dziesięciolecia masowe groby po osiemset, tysiąc zwłok, ale nikt specjalnie nie robił wokół tego hałasu, bo w końcu Synaj to region turystyczny, a ofiarami byli wyłącznie niezidentyfikowani „nielegalni”. Natomiast Izrael postanowił pozbyć się problemu imigrantów. Ma deportować w przyszłym roku wszystkich 40 tys. Sudańczyków i Erytrejczyków, którzy zwrócili się o azyl lub dostali się tam bez wizy, do Rwandy i Ugandy. A na północnym Synaju zdążył pojawić się inny problem.
Prowincja Synaj
Prezydent Mursi miał być owocem „arabskiej wiosny”, owego pożądania zmiany i demokracji, które ponad 6 lat temu szczelnie zapełniało kairski plac Tahrir. Egipcjanie wybrali jednak członka Bractwa Muzułmańskiego, który nie tylko zagrażał interesom armii, ale i nie gwarantował pokoju z Izraelem, bo w przeciwieństwie do Mubaraka ujmował się za Palestyńczykami. Zapewniał co prawda, że nie ma zamiaru podważać ustaleń z Camp David, ale kto wie. Rządził tylko rok. Armia z ochotą poparła kairskich manifestantów, którzy uważali, że Mursi został wybrany „przez wieśniaków”. Marszałek as-Sisi stanął na czele junty, by wprowadzić rządy, przy których dyktatura Mubaraka sprzed „arabskiej wiosny” to czasy miłej demokracji.
Ucieszyli się Amerykanie, Izrael i Saudowie, bo wszystkim przyrzekł przyjaźń, poszanowanie i usługi. Na zachodzie Europy też łatwo przełknięto zamach stanu, bo ożywił on wysłużone hasło „wojny z terroryzmem”, którym as-Sisi szermował na prawo i lewo, ogłaszając nawet, że Bracia Muzułmanie, stara miejscowa organizacja religijno-społeczno-polityczna to właśnie terroryści. Na początek uwięziono 60 tys. ludzi, w tym wielu z nich, ale i wszystkich, którzy mogliby stanowić jakąś opozycję. Policja strzelała do manifestacji tak, że zabito w ten sposób tysiące na ulicach, a teraz demonstracje są zabronione. Wojskowe sądy nie bawią się w orzekanie kary śmierci pojedynczo, robią to grupowo, jak leci. Ktoś jest przeciw? Najpierw tortury, potem tajemnicze „zaginięcie”. Ta radykalna polityka stworzyła Prowincję Synaj.
Bez różnicy
Owszem, już wkrótce po „arabskiej wiośnie” na północnym Synaju pojawiły się bojowe komórki Al-Kaidy, ale raczej do pilnowania spokojnego handlu z Izraelem, o którym wyżej, niż walki z rządem. Po prostu czasem po nosie dostała policja, jeśli była zbyt ciekawa, co zresztą zdarzało się bardzo rzadko. Po dojściu do władzy as-Sisiego, szeregi Ansar Bajt al-Makdis, tj. lokalnej Al-Kaidy, spektakularnie urosły, bo jeśli ma być jakaś opozycja, to w tych warunkach tylko zbrojna. Po roku kadencji marszałka, Al-Kaida wszystkim wydała się passé. Synaj stał się 25 prowincją Państwa Islamskiego (PI) i od razu wypłynął na szerokie wody. Zanim doszło do masakry w Bir al-Abid (ciągle niewiadomego autorstwa), największym sukcesem organizacji Prowincja Synaj było strącenie rosyjskiego samolotu pasażerskiego z 224 wracającymi z wakacji osobami na pokładzie, 2 lata temu. Za to, że Rosjanie weszli do Syrii.
Prezydent-marszałek obiecywał wtedy, że „zgniecie” synajskie PI, ale wkrótce spadł z krzesła, gdy dowiedział się, że owo egipskie PI dostaje pieniądze z Arabii Saudyjskiej. Doszło do przejściowego, mniej więcej półrocznego załamania stosunków na linii Kair-Rijad, marszałek wycofał nawet z wojny w Jemenie swoje samoloty bojowe, które wcześniej oddał we władanie Saudom. Doszło do saudyjskich retorsji, ale Amerykanom udało się w końcu załagodzić sytuację i wszystko zostało po staremu. As-Sisi co prawda po dziś dzień powtarza, że Bracia Muzułmanie, czy palestyński Hamas w Strefie Gazy, czy PI, to to samo – terroryści. Takie myślenie należy do przyczyn obecnego zamieszania, ale niektórym się podoba.
Rozwiązanie krzyżówki
Północny Synaj nie graniczy tylko z Izraelem. Jest jeszcze palestyńska Strefa Gazy, zablokowana przez as-Sisiego zgodnie z polityką izraelską. I choć marszałek „nie rozróżnia”, musi rozważać krzyżujące się tam interesy swoich przyjaciół. Na przykład rządzący do niedawna w Strefie Hamas jest traktowany przez synajskie PI jako banda „apostatów”, godnych jedynie śmierci odstępców od islamu. To się podoba zarówno w Izraelu, jak i w Arabii Saudyjskiej, które zawierają antyirański sojusz, kosztem Palestyńczyków. Naczelny Mufti saudyjskiej monarchii Abd al-Aziz asz-Szajch, wyrocznia wahhabizmu wyznawanego również przez PI, wydał w tym roku dwie bardzo polityczne fatwy. W lipcu wezwał do sojuszu muzułmanów z państwem żydowskim w celu walki z Hamasem i libańskim, szyickim Hezbollahem, a w listopadzie zabronił Palestyńczykom antyizraelskich manifestacji w Jerozolimie. Wszystkim „swoim” muzułmanom zakazał także zabijania Żydów.
Energia Prowincji Synaj tym bardziej zwróciła się przeciw Koptom (egipskim chrześcijanom), a teraz nieznani sprawcy zmasakrowali sufickich, więc nie-wahhabickich wiernych w meczecie w Bir al-Abid. Czystka religijna w północnym Synaju jest bardzo metodyczna. Islamiści chodzą po domach z listą Koptów i zabijają ich, bądź zmuszają do ucieczki. Ci, którzy wyznają łagodną wersję islamu (jak sufizm), są uważani za potencjalnych sojuszników as-Sisiego. Marszałek działa przeciw PI metodą maczugi, wysyła bombowce, by mieć zdjęcia w telewizji, ale to oczywiście jeszcze bardziej nastawia miejscowych przeciw niemu. Władze egipskie nie stosują inwigilacji, ani w ogóle rozpoznawczych metod policyjnych przeciw Prowincji Synaj. Odpowiedzią jest zawsze armia, bo przecież chodzi o to, by choć na krótko pokazać, że „mają jaja”. Dlatego PI na Synaju ma raczej zapewnioną przyszłość.