Na południe od Aleppo trwają zacięte walki z udziałem prawie wszystkich sił biorących udział w wojnie: armii syryjskiej, rosyjskiego lotnictwa, Hezbollahu i oddziałów irańskich po jednej stronie, Frontu Obrony Ludności Lewantu oraz fundamentalistycznych odłamów opozycji po drugiej.
Na początku maja Front Obrony Ludności Lewantu i należąca formalnie do „demokratycznej opozycji”, a faktycznie hołdująca równie ekstremistycznej wizji islamu Armia Zwycięstwa rozpoczęły zmasowany atak na pozycje armii syryjskiej w południowym Aleppo i na południe od samego miasta, dając wyraz swojej bezwzględności już na samym początku bombardowaniem szpitala. Prawdziwym celem było jednak zdobycie dostępu do drogi łączącej Aleppo z Idlibem, jednym z tych miast Syrii, które opozycja kontroluje w całości. Ten cel został zrealizowany: 6 maja fundamentaliści wyłączeni z rozejmu (Front Obrony Ludności Lewantu – Dżabhat an-Nusra) do spółki z tymi, których rozejm teoretycznie obowiązywał (Armia Zwycięstwa) wkroczyli do strategicznie położonej wsi Chan Tuman, zmuszając do wycofania się przebywające tam oddziały irańskich Strażników Rewolucji Islamskiej, którzy stracili kilkunastu zabitych. Klęska tyleż strategiczna, co wizerunkowa, skłoniła wojska syryjskie do podjęcia kontrofensywy. Ta jednak nie przyniosła do tej pory upragnionego zwycięstwa. Strażnicy Rewolucji razem ze szkolonymi przez siebie milicjami szyickimi oraz oddziałami Hezbollahu odbili w ciągu kilku dni pięć wsi sąsiadujących z Chan Tuman, ale – mimo rosyjskiego wsparcia z powietrza – już nie samo miasteczko. Do 13 maja w walkach o Chan Tuman, według doniesień mediów sympatyzujących z obydwiema stronami, zginęło lub zostało rannych po obu stronach ponad 500 żołnierzy i bojowników.
Bitwa o Chan Tuman postawiła w kłopotliwej sytuacji zachodnich sojuszników syryjskiej opozycji. Do tej pory odrzucali oni syryjskie i rosyjskie doniesienia o tym, że szeroko zakrojona współpraca Armii Zwycięstwa (i kilku innych formacji opozycyjnych) z dżihadystami z Frontu Obrony Ludności Lewantu bynajmniej nie skończyła się na początku tego roku, gdy zawarto rządowo-opozycyjny rozejm, z którego dżihadystów wyłączono. Do tego, że coś jest na rzeczy, jedynie półgębkiem przyznał się amerykański sekretarz stanu John Kerry, zastrzegając jednak, że USA „przekonuje” popieraną przez sobie opozycję, by nie wchodziła w układy z terrorystami. W tym samym komunikacie wezwał Rosjan, by wpłynęli z kolei na Baszszara al-Asada i wytłumaczyli mu, że bombardowanie pozycji opozycyjnych pod płaszczykiem ataków na Front jest nie do przyjęcia.
Najwyraźniej jednak to strona rządowa była bliższa prawdy, gdy twierdziła, że między oddziałami „dobrej opozycji” a Dżabhat an-Nusra nie da się się przeprowadzić jednoznacznego rozgraniczenia.Amerykanie natomiast nolens volens dowiedli, że nad swoimi podopiecznymi w Syrii dawno przestali panować. Jeśli kiedykolwiek mieli nad nimi kontrolę.